sobota, 7 października 2017

17 tysięcy produktów i jeden kretyn od reklamy.

Wczoraj mym oczom ukazał się plakat reklamowy sklepu. Tu z premedytacją podam jego nazwę i to nie będzie kryptoreklama - sklepu Tesco. Przy stole, zapewne w jadalni, obstawiony żarciem siedzi facecik, swoją drogą wyglądający jak nieJaki Patryk. Kobitka jak to się w staropolskim języku mówi: przy nadziei, ku jego uciesze podsuwa mu najlepsze smakołyki, a on z tej radości trzyma ją za dupę. 
źródło: reklama na płocie w Polsce
Noż kurwa, brakuje jeszcze tylko większej gromady radosnych bobasów i mamy model rodziny jak się patrzy. 
Rozumiem, że reklamy są profilowane, że mają docierać do określonej grupy klientów. Tylko ja się w takim razie pytam, kim do ciężkiej cholery jest ten target? 
Twórcą tej żenującej reklamy zapewne jest facet. Tworzone stereotypy, niestety nie pozwalają mi podejrzewać inaczej. Z drugiej strony za powieszeniem takiej reklamy na bilbordzie stoi cała masa ludzi. Czy na żadnym z etapów produkcji tego kretyńskiego obrazu nikomu nie przyszło do głowy, że taka scenka, może i byłaby popularna, ale w czasach niewolnictwa? To widowisko uwłacza dosłownie każdemu i tej kobiecie, która mimo zaawansowanej ciąży targa siaty z zakupami, stoi przy garach i na koniec jeszcze prawie, kurwa karmi tego biednego ciołka, który wrócił styrany z roboty w błękitnej koszuli. O, przepraszam bardzo! Już wiem! Grupą docelową są kobiety. Wszystko jasne, przecież jest tam napisane; "abyś miała z czego wybierać"! Czyli twórcy reklamy informują nas, że mamy prawo wybierać produkty. Taki mamy zajebisty przywilej i powinnyśmy być wdzięczne za tę nowoczesność, dostępność, za te uginające się pod ciężarem 17 tysięcy produktów, półki. 
Nie to co w PRL, obecnie mamy dobrobyt, teraz to do wyboru do koloru. Reszta nie jest już tak istotna, jak pełne gary i zapchana kicha. Można łamać prawa kobiet, można sprowadzać je do roli rozpłodowej maciory, kucharki, służącej, obiektu seksualnego. Da się 500 złotych, narobi zakupów, ugotuje coś dobrego, posprząta, wypierze, wyprasuje i jeszcze będzie cała szczęśliwa, że nosi w sobie potomka ciołka z reklamy Tesco. 
Ludzie! Czy My naprawdę tak żyjemy?? Czy naprawdę dajemy się wciskać w te ramy, w ten chory do bólu stereotyp? Zachodzę w głowę, co myśleli sobie aktorzy, którzy wzięli udział w tym zdjęciu? Co czuli? Albo ci, którzy przygotowywali te w wszystkie "17 tysięcy" produktów na stół? Proces od pomysłu, który zakiełkował w czyjejś durnej głowie do realizacji i koniec końców powieszenia tego plakatu musiał być potwornie długi. I nikt, kurwa nikt nie zaprotestował! 
To jest chyba najbardziej w tym wszystkim przerażające. Pozwalamy na to.  Dajemy sobie wmówić, że tego chcemy, że tego potrzebujemy. Nie ma na to mojej zgody i pójdę na każdy protest jeśli tylko będzie trzeba. 
#czarnyprotest

czwartek, 6 kwietnia 2017

Siadam i piszę, wstaję i biegnę.

Czasem tu zaglądam, nie jest tak, że straciłam wenę i nie wiem co napisać. Nie będę się głupio tłumaczyć brakiem czasu. Czas jest, są nawet tematy, całe mnóstwo tematów, wszak w kraju i na świecie dzieją się sprawy niesłychane. Jak nigdy mam wrażenie, że nie mam na nie żadnego wpływu. Wydarzenia na świecie, zaczynam traktować w kategoriach zła koniecznego. Bo tu nie chodzi o atak dzikich istot z kosmosu, tu nie chodzi o karzącą rękę boga, tu chodzi o człowieka, który zrobi wszystko by na świecie nie zapanował pokój. Pokój się nie opłaca, opłaca się wojna. Zło było, jest i będzie, a ludzkość przez wieki niczego się nie nauczyła i dalej niczego się nie uczy. To cykl, któremu poddajemy się od zarania dziejów, toczy naszą planetę, to ciągła produkcja życia i śmierci. Nie pozbędziemy się ze społeczeństw ludzi złych, żądnych zemsty, władzy, pieniędzy i krwi. Gdybyśmy chcieli to zrobić rozpętalibyśmy wojnę, a tego przecież nikt z nas nie chce. Jak więc walczyć ze złem? 
Odpowiedź wydaje się banalnie prosta. Dobrem. 
Nie zakończę wojny w Syrii, ale wesprę fundacje, które tam na miejscu pomagają. 
Nie powstrzymam nacjonalizmu, ale nauczę swoje dziecko, że inny nie znaczy gorszy. 
Nie wyplewię homofobii, ale będę mówić o tolerancji.
Nie powstrzymam "dobrej zmiany", ale wyjdę na ulicę i będę głośno krzyczeć. 
Nie będę o tym pisać, bo wszyscy piszą, a niewielu czyta. 
Tak więc, dopóki szlag mnie nie trafi zajmę się czymś innym, czymś konstruktywnym, pozytywnym, dobrym, zdrowym i wesołym. Miało być slooow, to niech będzie. Niech się polityka rządzi swoimi prawami, ja zbaczam z tej ścieżki, nie idę tą drogą. 
Przemierzam leśne dukty w poszukiwaniu dobrej kondycji, dobrej energii a nie "dobrej zmiany". Niech sobie "dobra zmiana" w dupę wsadzi wszystkie swoje pomysły i tam niech dokonuje rewolucji. Życzę zatwardzenia i sraczki naprzemiennie. 
Wam moi Drodzy życzę za to tyle radości i pogody ducha ile jesteście w stanie w sobie pomieścić. Kilka dni temu miałam urodziny, dostałam mnóstwo wspaniałych życzeń i wiecie co pomyślałam? Że człowiek potrzebuje dopingu, potrzebuje czuć, że to co robi ma sens. Bez tego ani rusz. Można całe  życie zastanawiać się nad sensem istnienia, praktykować religię, szukać Boga, medytować, ale nikt za nas nie wstanie rano z łóżka. Nikt za nas nie założy butów i nie pójdzie biegać. Można biegać, chodzić, jeździć na rowerze. Można nawet jeździć na wózku! Trzeba tylko czegoś się złapać, czegoś co będzie nas, albo pchać do przodu, albo chociaż nas ciągnąć.
Dziś wzięłam udział w charytatywnym biegu dla Mateusza, chłopaka dotkniętego czterokończynowym paraliżem. Cały dochód ze sprzedaży pakietów startowych przekazany będzie na jego rehabilitację. Zanim wyruszyli biegacze, wystartowała ekipa na wózkach inwalidzkich... szczęście na ich twarzach jest nie do opisania! Oni jechali z rozbrajającą radością, a my ukradkiem ocieraliśmy łzy. W takich chwilach czuję jak dobro wypełnia przestrzeń, jak unosi się ponad podziałami. Ileż problemów można by rozwiązać gdyby każdy odnalazł w sobie taką energią. Co stoi na przeszkodzie?  Za mało wiary w siebie? Za mało człowieka w człowieku? Będę się powtarzać, ale serio, tak nie wiele trzeba. Nauczmy tego innych. Pokażmy wszystkim, że można cieszyć się z bycia dobrym, że dobro wraca, że jest niepoliczalne i nie do przecenienia. Głowa do góry, dobro naprawdę powraca.
Bieg Charytatywny dla Mateusza 06.04.2017,
 źródło: Gdyńskie Centrum Sportu.







poniedziałek, 5 grudnia 2016

Państwowy Urząd Rejestracji Snów.

PURS
Rozporządzenie. [1]

§ 1. W celu roztoczenia opieki i kontroli nad niewyzyskaną dotychczas dla celów ogólnopaństwowych dziedziną podświadomą życia psychicznego obywateli Rzeczypospolitej - ustanawia się Państwowy Urząd Rejestracji Snów. 

Kto mnie zna ten wie, że uwielbiam Juliana Tuwima i to nie z powodu "Lokomotywy", choć był to zapewne pierwszy utwór z jakim miałam do czynienia, ewentualnie "Murzynek Bambo" lub "Słoń Trąbalski", ale teraz już nie dojdę. Zresztą mniejsza z tym, twórczość Tuwima towarzyszyła mi na różnych etapach życia, a i tak ciągle odkrywam go na nowo. Pisał prawie sto lat temu, ale jego spuścizna wciąż jest aktualna. Wyprzedził swoje czasy, albo po prostu nic się nie zmieniło. Niby tacy jesteśmy nowocześni, mamy sieci 4g, już pracują nad piątą generacją, wymiana informacji mknie lotem błyskawicy, a i tak...
Gdy znów do murów klajstrem świeżym
Przylepiać zaczną obwieszczenia,
Gdy "do ludności", "do żołnierzy"
Na alarm czarny druk uderzy
I byle drab i byle szczeniak
W odwieczne kłamstwo ich uwierz,
Że trzeba iść i z armat walić, 
Mordować, grabić, truć i palić;
Gdy zaczną na tysięczną modłę
Ojczyznę szarpać deklinacją
I łudzić kolorowym godłem,
I judzić "historyczną racją"
O piędzi, chwale i rubieży,
O ojcach, dziadach i sztandarach,
O bohaterach i ofiarach;
Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin
Pobłogosławić twój karabin,
Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba,
Że za ojczyznę - bić się trzeba. [2]

 ... wracając jednak do meritum, czyli PURS-u. Nie jest to wcale głupi pomysł i dziwię się, że żadne ministerstwo jeszcze nie objęło swoim patronatem takiego urzędu. Pomyślcie sami! Mogłoby się tym zajmować na początek, dajmy na to Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Pasuje doskonale zwłaszcza, że brzmienie paragrafu drugiego i trzeciego można spokojnie pod sprawy wewnętrzne podciągnąć.
A wiadomo, że sprawy wewnętrzne należy załatwiać wewnątrz, a nie latać z każdą pierdołą do Unii.

§ 2. Wszyscy obywatele Rzeczypospolitej bez różnicy płci i wyznania, od piątego roku życia wzwyż, obowiązani są co rano meldować w komisariacie treść i dokładny przebieg swoich snów. Meldunki przyjmować będzie i zapisywać przydzielony do każdego komisariatu urzędnik PURS-u. Osoby wojskowe składają zeznania u dyżurnego oficera komendy garnizonu. 
§ 3. Za sen uważa się to, co się śni, roi, względnie marzy w stanie nieprzytomności i bezwładu podczas dokonywania czynności polegającej na spaniu. 

Ponad to, zgodnie z:

§ 4. Kto świadomie lub podświadomie wprowadziłby władzę w błąd, składając zeznanie nieodpowiadające prawdzie, podlega grzywnie od 5 do 3000 złotych, przy czym kwestię prawdziwości złożonego zeznania rozstrzyga PURS. 

Tak więc, karę grzywny można by nałożyć na miejscu, w komisariacie.  Policja, agenci - wszystko w pakiecie.

§ 5. Każdy obywatel Rzeczypospolitej zaopatrzony będzie w "Książeczkę snów", którą obowiązany jest nosić stale przy sobie i okazywać na każde żądanie policji oraz agentów PURS-u. W książeczce snów notowane będą każdorazowe wyniki zeznań oraz opinia władzy o takowych.

Tak naprawdę, w zależności od etapów  procesu rejestracji snów, poszczególnymi przypadkami mogło by się zajmować kilka ministerstw! Uniknęlibyśmy dzięki temu pokusie korumpowania urzędnika, bądź wykorzystywania powiązań rodzinnych w trakcie weryfikacji snów. I tak na przykład, od kolejnego paragrafu sprawę przejmowałoby już Ministerstwo Obrony Narodowej, które ma duże doświadczenie w wydawaniu odznaczeń i pochwał.

§ 6. Komisja opiniująca, złożona z dwóch urzędników PURS-u, komisarza policji, lekarza i obserwatora, wyznaczać będzie co rok pierwszego stycznia nagrody lub kary za całokształt działalności sennej. 

Paragraf siódmy to hit i właściwie mam tylko dylemat do jakiego ministerstwa go przypisać.

§ 7. Pierwszeństwo mają sny patriotyczne, państwotwórcze, batalistyczne oraz reprezentujące ideologię Rządu Rzeczpospolitej. Przy składaniu zeznań o snach powyższego charakteru konieczne jest potwierdzenie dwóch wiarygodnych światków. 

Może Ministerstwo Obrony Narodowej wespół z Ministerstwem Sprawiedliwości? Prokurator Generalny wraz z Ministrem Obrony będą mieli pełne ręce roboty ale myślę, że doskonale uzupełnią się w tematyce zeznań, świadków i patriotyzmu. Ba, może nawet Wojska Obrony Terytorialnej mogłyby czerpać inspirację ze snów batalistycznych i patriotycznych. Pójdźmy dalej, mogłyby rekrutować żołnierzy, spośród śniących sny preferowane.  Na tym polu jest się czym popisać!
Kolejny paragraf jak nic, dla Ministerstwa Finansów.

§ 8. Sny antypaństwowe, wywrotowe, lubieżne, podburzające jedną część ciała przeciw drugiej, zagrażające ustrojowi państwa lub moralności publicznej oraz sny przekraczające zdolność wyobraźni komisji podlegają opodatkowaniu, przy czym komisja zastrzega sobie prawo do uzasadnionego podejrzenia, iż miały one miejsce, choćby zeznający twierdził, że śnił w myśl § 7. 

Minister Finansów prześciga się ostatnio w pomysłach na pozyskanie środków potrzebnych do sponsorowania obietnic wyborczych, a tu bach! Jakie łatwe rozwiązanie! No bo kto, jak nie obywatele mają pieniądze, kto tworzy Produkt Krajowy Brutto? Chyba nie ministerstwa i politycy?
Kolejne paragrafy to już formalność.

§ 9. Zabrania się mówić przez sen. 
§ 10. Wszystkie znajdujące się na terenie Rzeczpospolitej senniki egipskie (wzgl. chaldejskie lub arabskie) mają być w ciągu trzech dni złożone w wojewódzkich urzędach cenzury państwowej w celu ostemplowania.
§ 11. Zabrania się prywatnego opowiadania snów.
§ 12. Wszelkie zażalenia składać można w PURS-ie w wydziale "Zmór i koszmarów".
§ 13. Rozporządzenie niniejsze wchodzi w życie z dniem dzisiejszym. [1]

źródło: www
Można? Można. Takiej fantazji  nie powstydziłby się sam John Cleese z Ministerstwa Głupich Kroków. Nie przyznaje dotacji Panu Pudey, a jego argumentacja mnie przekonuje. To, że Pan Pudey ma głupawy chód i chce go rozwinąć, nie znaczy jeszcze, że jest właściwą osobą, tą w którą warto zainwestować publiczne pieniądze. Oprócz głupiego kroku, powinien wykazać się jeszcze, co najmniej lojalnością.
Nasz obecny Minister Obrony Narodowej, ma zawsze na podorędziu jakiegoś lojalnego młodzieńca, więc z obsadzeniem stanowisk w PURS-ie nie powinno być problemów. O finanse publiczne dbać trzeba, a skoro na snach obywateli można zarobić, to potrzebny jest sztab ludzi, którzy to wszystko ogarną. Ale to jest do zrobienia. Jak pokazują ostanie tygodnie, miesiące nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy jeszcze przejąć Trybunał i każdą ustawę, uchwałę będzie można bez sprzeciwu przepchnąć. Powstanie każda rada, komisja, każde ministerstwo, nawet tak niedorzeczne jak PURS.
Będzie zakaz zgromadzeń i legalnych demonstracji? To będę nielegalne. Będą bzdury drukować w podręcznikach historii? Będziemy uczyć dzieci w domu. My sobie poradzimy, bo jesteśmy świadomi zagrożenia. Bo... są rzeczy na niebie i na ziemi, o jakich się filozofom nie śniło.[3] 
Dlatego pamiętaj Obywatelu / Obywatelko, śnij wg paragrafu siódmego, ale żyj tak, żeby nie było nam później wstyd! 


[1] Julian Tuwim PURS Rozporządzenie, "Cyganka oraz inne satyry i humoreski prozą, teksty kabaretowe i aforyzmy", Wydawnictwo: ISKRY, Warszawa 2006.
[2] Julian Tuwim Do prostego człowieka, "Robotnik" 1929.
[3] William Shakespeare "Leksykon złotych myśli" Warszawa, 1998.

piątek, 30 września 2016

Satyra na "Najgorszy dzień w moim życiu".

Kiedy masz 16lat, świat wydaje się prosty. Wiadomo, że starzy są do bani, większość nauczycieli to nudziarze, a laska z I c kabluje dyrektorce kto wychodzi na fajkę. Pierwsza klasa ciągnie się w nieskończoność, więc perspektywa zbliżających się wakacji jest dobrym punktem odniesienia.
źródło: www.logistykakolejowa.pl
To był drugi w historii polskiej drogi do wolności Przystanek Woodstock, który odbył się w miejscowości Szczecin Dąbie, a do którego w tamtych czasach mogliśmy dostać się tylko koleją. Pociąg relacji Białystok – Szczecin odjeżdżał późnym wieczorem i już w Gdyni było ciasno, więc ulokowaliśmy się w korytarzu. Byliśmy dobrze przygotowani, niski komfort podróży zapijaliśmy litrami piwa. Niesie to za sobą pewne konsekwencje i nieodwracalnym skutkiem ubocznym jest wzmożona częstotliwość wizyt w toalecie. Jak wyglądają kible w PKP, chyba każdy wie. Przy przeładowanym pociągu, można spokojnie ten standard obniżyć kilkakrotnie. No więc pcham się przez zatłoczony, gęsty od papierosowego dymu korytarz, do cholernego kibla, a tam przy otwartych drzwiach, częściowo na podłodze, częściowo z głową na sedesie śpią ludzie. Idę dalej mając złudną nadzieję, że w następnym wagonie będzie lepiej. Docieram wreszcie do pierwszej klasy. Nie ma bata, pierwsza klasa, tutaj musi być kultura. Tyle się o niej mówi, kultury się od nas wymaga, kultury uczy się nas od dziecka, a ja tak nie wiele teraz potrzebuję, by zachować się kulturalnie. Idę grzecznie, nie rozpycham się, nie jestem wcale pijana, nie przeklinam, ani nie pluję. Chcę tylko dostać się do kibla i w kulturalny sposób załatwić podstawową potrzebę fizjologiczną. Jestem, drzwi zamknięte. Teraz chwila cierpliwości i zaraz, już za momencik będzie po wszystkim. Ale oczywiście chwila ciągnie się w nieskończoność, a moja cierpliwość za moment popuści. Błagam w myślach użytkownika toalety o litość i zrozumienie, jednak ten jest jak kamienny posąg, ani rusz. Drzwi na mur, beton zamknięte, na cztery cholerne spusty i żadne „otwórz się sezamie” nie działa. Oparta o ścianę, resztkami sił podejmuję desperacką próbę wyważenia drzwi z kopniaka. O dziwo wpadam do środka bez większego trudu, a tam, na kiblu oczywiście śpi koleś. Zrzucam typa na podłogę, zapity leży teraz w swoich rzygowinach. Niech to szlag! Ja tu kulturalnie załatwiam potrzebę, a ten leży na podłodze, może nawet nie żyje! Znasz to uczucie, kiedy dajesz upust swojemu pęcherzowi, nie możesz przestać, nie możesz skończyć, a między twoimi nogami leży trup, którego prawdopodobnie zabiłaś otwierając z kopniaka drzwi do kibla w wagonie pierwszej klasy? Myślisz sobie wtedy: kurwa, to chyba najgorszy dzień moim życiu! I nagle gość, który miał być martwy, otwiera oczy i mówi: ej kumam, że chciało ci się lać, ale czy musiałaś na mnie rzygać?

wtorek, 6 września 2016

Strona bierna pierwszej osoby liczby monogiej.

To My. Bierny podmiot, cichy odbiorca ksenofobicznych, rasistowskich i nacjonalistycznych zachowań. Bezradnie unosimy ramiona, apatycznie przełykamy ślinę, kiwamy głowami i otwieramy szeroko oczy ze zdumienia. 
Nienawiść jest wycelowana właśnie w nas. W bierny podmiot pierwszej osoby liczby mnogiej. Dlaczego my? Bo jesteśmy idealnym celem. Bo w gruncie rzeczy chcemy wierzyć, że człowiek nie jest z natury zły. Ta wiara potrafi być silniejsza, niż ta, która popycha ludzi do odpalania rac na pogrzebie, wznoszenia okrzyków nawołujących do nienawiści i do życzenia śmierci drugiemu człowiekowi.
 źródło

Do niedawna wydawało mi się, że skinheadzi i nacjonaliści byli modni w Polsce tylko w latach 90tych. Może się mylę, ale dla mnie, to wtedy był bum na glany z białymi sznurówkami, kurtki szwedki i łyse głowy.
Kiedy w liceum, razem z koleżanką fantazjowałyśmy o tym, że wszystkich tych łysych rasistów pakujemy na wielki statek i wywozimy na jakąś bezludną wyspę, nie spodziewałyśmy się, że za kilkanaście lat nasze marzenie będzie dalej tak bardzo aktualne. Powiem więcej. Nie spodziewałam się, że na ulicach wolnych miast będzie przyzwolenie ze strony władz, na sztandary i hasła wzywające do przemocy i agresji.
Był w naszym liceum jeden taki skinhead, miał pecha, bo chodził do klasy z punk'iem, a ponieważ był o rok młodszym kotem, to załapał się na kilka kuksańców, zarówno od nas, jak i od Punk'a, szczególnie po tym jak siegheil'ował do kolegi na korytarzu. To był wyjątkowy skinhead, bo jak się okazało miał duży szacunek do innych ideologii, lubił podyskutować, posprzeczać się i chociaż ostro bronił swoich racji, to nigdy nie był agresywny. Pamiętasz Aśka, jak na dzień kobiet dostałyśmy od niego tulipany?
Nie wiem co dziś się z nim dzieje, nie pamiętam jak miał na nazwisko, wiem tylko, że mieszkał na Witominie. Mam jednak wrażenie, że nie należy do Obozu Narodowo Radykalnego, że wyrósł i zmądrzał. Choć miał się za Aryjczyka, to nie było w nim nienawiści, a ta pseudo patriotyczna postawa była tylko swego rodzaju pozą, chęcią zwrócenia na siebie uwagi. I tak jak śpiewał zespół Apatia: "Na szczęście to tylko młodzi gówniarze. Przejdzie ten ideał, jak przeminęły inne. Dla nich te ideały oznaczają siłę, mamy nadzieję, że kiedyś im to minie".
To mija, kiedy "młodzi gówniarze", zaczynają widzieć trochę więcej, niż czubek własnego nosa, kiedy się im nie przyklaskuje, ale edukuje. Jak bowiem, można wmawiać młodym ludziom, że podżeganie do nienawiści idzie w parze z  patriotyzmem i tożsamością narodową.
Naiwnie wierzyłam, że nacjonalistyczne, faszystowskie czy rasistowskie i ksenofobiczne hasła, to tylko nisza, która rozwija się i karmi w  skrajnej mniejszości, że to się dzieje głównie na stadionach i w internecie, oraz 11 listopada, podczas Święta Niepodległości. Do niedawna takie zjawiska odbywały się sporadycznie. Myślałam sobie: były, są i będą. Jednak dziś, kiedy sam Prezydent nie odcina się stanowczo od środowisk nacjonalistycznych, a wręcz dziękuje "środowiskom kibiców" za to, że pamiętają o żołnierzach wyklętych, za liczne przybycie na pogrzeb "Inki" i "Zagończyka", to zaczynam się na poważnie bać. Zwłaszcza kiedy Prezydenta Andrzej Duda, podczas swojego wystąpienia w Bazylice Mariackiej, z groteskowym uśmiechem na ustach pyta dlaczego trzeba było czekać dwadzieścia siedem lat na pochowanie Bohaterów? A na zewnątrz, przed kościołem rośli patrioci ubliżają byłemu Prezydentowi, który dla wielu z nas, pierwszej osoby liczby mnogiej, jest symbolem wolności, ikoną odwagi i solidarności.
Wszyscy na pewno już wiedzą, Pan Andrzej Duda chyba też, że dopiero  we wrześniu 2014 roku w nieoznaczonym grobie na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku natrafiono na szczątki, jak się później okazało "Inki". Więc "teoretycznie" nie trzeba było czekać dwadzieścia siedem lat, tylko dwa, bo tyle mniej więcej trwał proces ekshumacji i identyfikacji szczątków.
Przykra jest ta gra pozorów, kiepska aktorska aura jaką Pan Duda próbuje wokół siebie stworzyć. Żałosny to widok, gdy dorosły człowiek, na tak wzniosłym, poważnym stanowisku stroi miny i srogim głosem poucza społeczeństwo, jednocześnie lekceważąc jednych, a gloryfikując innych. Jeśli Prezydent chce być dobry wujkiem, tak jak obiecał wszystkich Polaków, to ja bym chciała, żeby ten pean opierał się na prawdzie, szacunku, równości, godności, życzliwości, szlachetności i przyzwoitości. Mogłabym mnożyć synonimy, ale nie w tym rzecz. Dla mnie patriotyzm to nie flary, nie fobia przed obcymi i wrodzona nienawiść do każdej inności, to nie uprzedzenia i rasizm.
Wystąpienia ONR'owców na pogrzebie "Inki" i "Zagończyka", oraz przy okazji każdej uroczystości, na której można pokrzyczeć, czy to pogrzeb, czy marsz równości, to zwykłe tchórzostwo. 
Jeśli człowiek wykorzystuje patriotyzm przeciw drugiej osobie, to jest demagogiem, a nie patriotą.  To już tylko puste słowa bez pokrycia, wykrzykiwane w obawie przed zdemaskowaniem chwiejnej postawy, bo świadomy patriotyzm jest zawsze stosunkiem do własnej godności. Jeśli tego nie zrozumiemy, to ile byśmy nie krzyczeli "Polska! Polska!", na zawsze pozostaniemy tylko środowiskiem nacjonalistów, a nie narodem, państwem, ojczyzną.

Dla przypomnienia, tekst z 1993 roku, zespołu Apatia, pod tytułem "Niszcz nazizm"

Faszystowskie hasła, swastyki na murach
Dawni pacyfiści zamienili się w faszystów
Jedna ojczyzna i jeden naród
Kiedyś anarchiści, dziś nacjonaliści
Hasła wolności zamienili w przemoc,
Zawładnęła nimi ta brutalna siła
Znaki nienawiści na wszystkich murach,
Głupia ideologia bezsilnych kretynów

Niszcz nazizm. Niszcz nazizm. Niszcz nazizm. Niszcz nazizm.....

I znowu powtarza się stara historia
Ogłupieni siłą zachwyceni władzą
Zapomnieli widma tamtej wojny
Chcą nowych obozów i nowej wojny
Na szczęście to tylko młodzi gówniarze
Przejdzie ten ideał, jak przeminęły inne
Dla nich te ideały oznaczają siłę
Mamy nadzieję, że kiedyś im to minie

Niszcz nazizm. Niszcz nazizm. Niszcz nazizm. Niszcz nazizm....

poniedziałek, 23 maja 2016

Z archiwum na Orłowskiej 57.

Nie wiele jest wyników wyszukiwania związanych z tym adresem. Podejrzewam też, że nie wiele osób wie, co pod tym adresem się mieści. A na ul. Orłowskiej 57 w Gdyni, stoi szkoła. A dokładnie Zespół Szkół Administracyjno - Ekonomicznych, z Technikum Ekonomicznym i Handlowym w roli głównej. Za moich czasów, to było Liceum Ekonomiczne i Handlówka - też liceum, ale wypowiadane z pogardą, nie wiedzieć czemu, nazywane było po prostu handlówką. My na nich mówiliśmy handlówka, oni na nas ekonomik. I tak, już od samego początku stworzył się wyraźny podział, na lepszych i gorszych, przy czym MY, byliśmy oczywiście lepsi. 
Rok starszy kolega z osiedla, który miał przyjemność chodzić już do ekonomika, zapytany o budę odpowiedział tak:
- Wiesz, to taka trochę zawodówa. Przez tą handlówkę, oni tam wszyscy w szwedach chodzą. Dresiarze, skinhedzi, depesze, trochę kujonów a reszta, same dziwaki. Ale spoko, nie jest źle, spodoba Ci się. 
Nie brzmiało to zachęcająco, zwłaszcza dresiarze i skinhedzi, ale nie było już odwrotu, 1 września '95 roku zbliżał się nieubłaganie. 
Pierwsze spotkanie z koleżankami z klasy, było nieudolną próbą połapania się kto jest kim, z kim warto zagadać, a kogo lepiej omijać z daleka. Już przed pierwszą lekcją była mała skucha, bo jedna blondyna pomyliła laskę, w krótkich włosach z chłopakiem i na cały korytarz zawyła:
- Oooo! Mamy jednego rodzynka!
A tak się kurde składa, że trafiłam do klasy żeńskiej, składającej się tylko i wyłącznie z samych dziewczyn. Laska, która wypaliła do Baśki myśląc, że ta jest chłopakiem, od razu mi się spodobała. Pomyślałam sobie "co za kretynka" i już ją pokochałam!
Pokochałam ją, za jej zielone Martensy i za to:
- Cześć! Aśka jestem, chcesz iść w piątek na punkowy koncert?
Pierwszą lekcją była geografia. Pamiętam, bo już na dzień dobry nauczyciel przekręcił moje nazwisko i uparcie przez cały rok wywoływał mnie ...szak, zamiast ...szuk! Szlag mnie trafiał, bo chodź za każdym razem go poprawiałam, on zawsze swoje. Miał przy tym niezły ubaw, zwłaszcza jak udawał groźnego belfra, który zaraz wszystkim pały postawi, "a tobie ...szak w pierwszej kolejności." 
Co tam pały. Pały mnie nie ruszały, za to bomba - tak. 
A ponieważ była to szkoła dwuzmianowa i w piątki miałyśmy na popołudnie do 18:50, to kto by tam zostawał na ostatniej lekcji, zwłaszcza geografii, kiedy październik, ciemno jak w dupie, a my sterczymy na dziedzińcu z powodu bombowego alarmu. Klniemy na czym świat stoi, że przez jakiegoś durnia, żartownisia pojebanego, który pewnie nie chciał mieć klajzy z majzy, my tu teraz na tym dziedzińcu musimy się kotłować. Ekonomik z handlówką jasna cholera, niech go szlag. No to co, tak będę stała jak dupa? Olewam to. Pieprzę, jadę do domu, w poniedziałek się dowiem co i jak. 
Dowiedziałam się już w sobotę rano, że podłożyłam bombę i uciekłam. 
Oczywiście żadnej bomby nie było, ale niesmak pozostał i oczywistym winowajcą był ten, który zwiał. A tak się składa, że Pan od geografii dokładnie wszystkich policzył, chociaż trafili na ostatnie 10 minut lekcji. 
Dzięki Aśka za cynk. Za ten spierdolony weekend i za te wypite browary.
W poniedziałek szłam do szkoły jak na ścięcie. Naturalnie pierwszą lekcją byłą geografia, kończyć i zaczynać tydzień lekcją geografii, to tylko w ekonomiku. Ile myśmy fajek z Aśką wypaliły w bramie w ten cholerny poranek. Co myśmy się wersji na wymyślały, dlaczego zwiałam. Na nic to wszystko w obliczu pytania:
- Matka się nie zdziwiła, że wcześniej ze szkoły wróciłaś?
Aż się zakrztusiłam! Zwiać z lekcji i pojechać do domu? Czy On na głowę upadł? Czy On kurwa do szkoły nie chodził?
- Nie, Panie Profesorze.
- Matka się Tobą nie interesuje?
- Nie specjalnie, Panie Profesorze. Ja nie wróciłam do domu.
- Aaaaaa! To gdzie polazłaś?
Ja pierdole.
- Do koleżanki pojechałam.
- A matka koleżanki się nie zdziwiła, że przyłazisz z plecakiem, zamiast po szkole do domu iść?
- Nie zauważyłam, żeby się dziwiła.
- Matka koleżanki, też się nią nie interesuje!
I tak maglował mnie jeszcze przez pół lekcji, a na koniec powiedział tylko:
- Ty się ...szak doigrasz, ty się doigrasz.
- ...szuk Panie Profesorze.
I tak przez całą pierwszą klasę wypominał mi tę bombę. Winowajcy nigdy nie znaleziono, a mi na szczęście nie przypięto łatki, ani też nie dostałam ksywy "bomba". Pan od geografii, w gruncie rzeczy był w porządku facetem i chociaż godziny mi nie usprawiedliwił, to dyrektorowi nie zgłosił.
A kiedy za rok, szkoła obchodziła siedemdziesięciolecie i trzeba było odnaleźć groby byłych, nieżyjących już nauczycieli, na cmentarzu na Witominie, celem złożenia im kwiatów, tę misję polecił mnie i Aśce. To była misja. Kurcze! Co to była za misja!
Rok starsze, już nie kociary, woziłyśmy się po szkole przez dobre trzy tygodnie. Dostałyśmy totalnie wolną rękę. Nasze cmentarne wyprawy przeważnie miały miejsce w godzinach przedpołudniowych, w dni kiedy miałyśmy na drugą zmianę, czyli trzy razy w tygodniu. Naturalnie, za każdym razem spóźniałyśmy się na jedną lub dwie lekcje, ale z góry byłyśmy usprawiedliwione, bo wszyscy w szkole wiedzieli, że Magda z Aśką z II D, jeżdżą na cmentarz. Wszystko to miało miejsce na przełomie września i października '96 roku. Polska złota jesień, ciepło, słonecznie, kolorowo. Cmentarz witomiński zajmuje powierzchnię około 23 hektarów, nie trudno więc wyobrazić sobie ile czasu zajmowało nam dojście z jednego końca na drugi, narysowanie mapek i oznaczenie miejsca konkretnych grobów. Z poczuciem misji, dumnie przemierzałyśmy zasypane jesiennymi liśćmi alejki i ścieżki. Godziny spędzone na cmentarzu w pewnym sensie oswajały nas ze śmiercią, co dla szesnastolatek, ubierających się na czarno, słuchających Tiamat, Depressive Age, czy Korn'a było czymś zgoła upragnionym. Cmentarz był balsamem na nasze mroczne dusze. Wypaliłyśmy masę fajek z duchami zmarłych, rozczulały nas maleńkie nagrobki i tragiczne epitafia, wyobrażałyśmy sobie własne pogrzeby, dobierałyśmy odpowiednie utwory muzyczne, jakie będziemy kazały sobie puścić nad grobem. Oczywiście mają nas spalić i absolutnie kurwa nie płakać. Ma być głośna muzyka i dobra zabawa! Ustaliłyśmy przecież, że nasz bóg pije piwo, więc nie ma mowy o suchym pysku i minach na kwintę.
- Magda? Myślisz, że jest coś po drugiej stronie?
- Myślę, że jest wielka poczekalnia, w której siedzisz i czekasz na nowe życie, na nowe ciało.
- Reinkarnacja?
- No tak. Przecież myśmy musiały się już kiedyś spotkać. Inaczej nie siedziałybyśmy tu i nie kręciły beki ze śmierci. Gdybyśmy nie wiedziały, że jest reinkarnacja, chodziłybyśmy po tym cmentarzu posrane ze strachu przed kosą i piekłem. Nie sądzisz chyba, że poszłybyśmy do nieba? Bratnie dusze spotykają się ponownie na ziemi, ciągnął do siebie. Myślisz, że dlaczego Ty, ja, Marika i Baśka siedzimy w ostatniej ławce?
- Bo znamy się z poprzedniego wcielenia?
- Na bank! Ta buda, jest kolejnym etapem wędrówki naszych dusz. Zobaczysz kiedyś, że nasze spotkanie nie było przypadkowe.

I tak w oparach cmentarnych świec i metafizycznych rozważań, nasza misja dobiegła końca. Groby odnalezione, kwiaty złożone, honory oddane, Profesor do geografii zadowolony.
- Nie bałyście się dziewczyny, tych cmentarnych poszukiwań?
- Eeee, nieee. - odpowiedziałam krótko, za to Aśka wypaliła nieoczekiwanie:
- Panie Profesorze! Na cmentarzu, jak w domu. Mój ojciec jest kamieniarzem.
...

źródło: internet

11 czerwca tego roku, Zespół Szkół Administracyjno - Ekonomicznych organizuje ostatni zjazd absolwentów, w obecnych murach na ul. Orłowskiej 57. Cała szkoła ma być przeniesiona do Techniku Transportowego na al. Zwycięstwa 194. Trochę to smutne, ale podobno konieczne z powodu niżu demograficznego i modernizacji kolejnych 18 szkół w Gdyni.
Każda szkoła ma swoje historie, mury na Orłowskiej 57 kryją ich wiele...
To be continued...
Ps. Wszystkie wydarzenia są prawdziwe, a imiona uczniów nie zostały zmienione.
Sorry dziewczyny ;-)

sobota, 16 kwietnia 2016

Opowiadanie konkursowe pt. "Moja droga" - Wysokie Obcasy, listopad 2014

Ja – nie ja.
źródło: własne
Rok 2012, był rokiem niespodziewanych splotów wydarzeń, wielkich radości, trudnych decyzji, strachu, dziwnych podróży, niewytłumaczalnych zjawisk i osobliwych przemian niczym efekt motyla. W samotności nie swoich wspomnień, każdy napad przybliżał mnie do obłędu, aż do momentu w którym uświadomiłam sobie, że te wspomnienia tworzę jednak ja. Ja, ale jakby nie ja.
W pierwszej chwili czuję, że już to znam, że już to przeżyłam, albo przynajmniej widziałam, widziałam w jakimś filmie, w bajce, jestem postacią z kreskówki, choć nie potrafię sprecyzować którą. Rozglądam się wokoło i wiem, że to nigdy wcześniej nie mogło mieć miejsca. W ułamkach sekund ścierają się ze sobą dwie świadomości. Jedna twierdzi, że to już było, druga jest przekonana, że to nie mogło mieć jeszcze miejsca. Ta walka jaźni powoduje, że za chwilę czar pryska i pozostaje jedynie przenikliwy chłód, strach oraz wrażenie odbycia dalekiej podróży.
Swoiste deja vu wywołujące niepokój jest charakterystyczne dla padaczki skroniowej, o czym wiedziałam, jeszcze zanim moja głowa zastygła na godzinę w ogromnym urządzeniu do obrazowania metodą rezonansu magnetycznego. Od tamtego dnia minęły ponad dwa lata, a ja wciąż wracam myślami do pierwszej diagnozy... krwiak w prawym płacie skroniowym. Skąd krwiak? Na to pytanie odpowiedź dało kolejne badanie spędzone w głośnym tunelu podczas spektroskopii rezonansu... krwawiący guz w obrębie zakrętu hipokampa. Rokowania były dobre, w skali Glasgow 15 punktów i właściwie gdyby nie fakt, że byłam wówczas w piątym miesiącu ciąży, kwalifikowałam się prosto na stół. Tymczasem, po włączeniu odpowiednich leków przeciwpadaczkowych dotrwaliśmy do końca i w połowie lata podczas planowej operacji cesarskiego cięcia urodziła się nasza druga córeczka. Po powrocie do domu cała nasza czwórka odetchnęła z ulgą, zupełnie jakby już było po wszystkim. Guz jednak szybko dał o sobie znać, że jest i ma się świetnie. Silne zawroty głowy jednoznacznie sugerowały, że naczyniak znów zaczął krwawić, co potwierdziło się w badaniu tomografem podczas niespodziewanej wizyty na klinicznym oddziale ratunkowym w Gdańskim UCK. Z czterotygodniowym maleństwem spędziliśmy tam cały dzień, ale nie pomogło ani straszenie neurochirurga, ani próba przemówienia do rozsądku mojego i męża, uparłam się! Nie, nie położycie mnie dzisiaj na stół! Korzystając z resztek świadomości i intuicji podjęliśmy decyzję, że wrócę jak będę gotowa, jak psychicznie się z tym uporam i będę w stanie poddać się operacji usunięcia guza skrywającego się w moim mózgu. Ale jak się z tym uporać? Jak się do tego przygotować? Dni mijały, starsza córka wiedziała co się dzieje, wiedziała, że mama będzie musiała wyjechać na kilka dni, ale kiedy patrzyłam w oczy trzymiesięcznego wówczas maleństwa, im dłużej patrzyłam na jej uśmiechniętą buzię, tym dalej odsuwałam od siebie myśl o konieczności poddania się operacji. Strach paraliżował mnie do tego stopnia, że pierwszy termin odwołałam. To była jesień, bardzo ponura i zimna. Deszcz jakby płakał za mnie, wielkie krople powoli spływały po szybach, bez przerwy przypominając mi o nieuniknionym.
Początek zimy za to był przełomowy, nocny napad podczas karmienia maleństwa przeniósł mnie w czasie, zabierając ze sobą z powrotem żywe wspomnienia mnie zdrowej, szczęśliwej i szaleńczo zakochanej w mężczyźnie, który był przy mnie przez cały ten trudny czas. Odłożył małą spać, otulił mnie kocem i czuwał nade mną do rana. Kiedy już ocknęłam się na dobre, obiecałam wszystkim, że dłużej zwlekać nie będę. To silne przeżycie zerwało ze mnie jakąś lodową skorupę, zdjęło z moich barków ogromny ciężar i wydobyło ze mnie pięknego, nowego motyla, który choć z bagażem trudnych wspomnień stał się na powrót silną i odważną kobietą. Przestałam być egoistką rozczulającą się nad sobą. Rozejrzałam się wokół i dostrzegłam ukochanego, który prawdopodobnie był bardziej przerażony ode mnie, ale trzymał się na pewno dzielniej. Nagle zdałam sobie sprawę, że to nie ja mogę stracić siebie, lecz On mnie.
Wraz z nastaniem nowego roku, zaczęłam czynić przygotowania do pobytu w szpitalu. Pod koniec lutego wyprawiłam córce czwarte urodziny, a zaraz potem poprosiłam teściową aby przyjechała do nas na czas mojej nieobecności. Załatwiłam ważne sprawy, zrealizowałam wszystkie bieżące przelewy, resztę ustawiłam w zakładce "operacje zaplanowane"... operacje....
Malutka, powoli odstawiana od piersi, uczyła się pić z butelki i poznawała nowe smaki, jakby czuła, że coś się święci. Patrzyła na mnie uśmiechając się delikatnie, jej maleńka rączka głaskała mnie po policzku i rozmazywała łzy. W tym nieświadomym geście było coś magicznego, coś dojrzałego, coś co mówiło mi, że to jest ten czas, że to już.
W sekretariacie Kliniki Neurochirurgii w Gdańskim Uniwersyteckim Centrum Klinicznym, z przemiłą Panią Alicją uzgodniłyśmy termin operacji. Poniedziałek 4 marca 2013 roku był mroźny i jednocześnie słoneczny. Na oddział miałam stawić się dopiero koło południa, więc miałam mnóstwo czasu na spakowanie się i pożegnanie z córkami. Starszą odprowadziłam do przedszkola, młodszą po raz ostatni przystawiłam do piersi a Ona znowu dotknęła mojego policzka i ust, lecz tym razem z uśmiechem wycałowałam jej drobne paluszki i machając na pożegnanie obiecałam, że za kilka dni wrócę. Zostawiając maleństwo w objęciach teściowej byłam spokojna i pewna podjętej decyzji. Pojechaliśmy. W izbie przyjęć wszystko poszło bardzo sprawnie, nowoczesny oddział i profesjonalne podejście personelu napawało optymizmem. Wygodne łóżko przy oknie z widokiem na las, w trzyosobowym pokoju, tylko ja, mój mąż i czas, który zatrzymał bieg tej ulotnej chwili, w silnym uścisku naszych splecionych dłoni.
Następnego dnia kilka badań, szereg pytań, parę podpisów, w międzyczasie książka, telefon i trochę łez. Dziewczynki są bardzo dzielne, nie czują zagrożenia, więc bawią się spokojnie. Nadchodzi wieczór, na zewnątrz już ciemno, pada śnieg, przez otwarte okno czuję zapach mrozu, ale jest mi ciepło, przykryta grubą kołdrą i kocem popijam gorącą herbatę. Tabletka nasenna zaczyna działać, gaszę więc światło i czekam dnia.
Poranne promienie słońca nieśmiało wpadają przez okno, sympatyczna pielęgniarka wita mnie szczerym uśmiechem i podając mi papierowy szlafrok oraz "głupiego jasia" informuje:
- Proszę się przygotować. Zraz ktoś po panią przyjedzie.
Przyjechali.
- Proszę położyć się na łóżku. Blok operacyjny jest w drugim skrzydle więc trochę będziemy jechać, w tym czasie tabletka powinna zacząć działać, będzie pani odczuwała spokój.
Jedziemy, białe lampy migają a wraz z nimi cały sufit. Na korytarzu mijamy mojego Profesora.
- Do zobaczenia wieczorem.
- Profesorze? Czy to dobry dzień, aby uratować komuś życie?
- Najlepszy!
Anestezjolog również potwierdza swoją gotowość do zaopiekowania się mną, zakłada kolorową czapeczkę z Bartem Simpsonem, prosi abym przeszła na metalowy, ale ciepły, bo podgrzewany stół, zakłada wkłucie centralne i:
- Kolorowych snów - mówi, przykładając mi do twarzy maseczkę z jakimś gazem.
Rzeczywiście odczuwam spokój, moje myśli wędrują do domu. Tam poczekam aż się wybudzę.
...
"Tak, pacjentka jest już po operacji, przytomna. Właśnie zaczyna się wybudzać. Przepraszam, muszę kończyć!".
- Tachykardia, tachykardia! Beta-bloker do centralnego i rozintubuj dziewczynę, bo się dławi!
- Spokojnie, to tylko rurka intubacyjna, proszę nabrać powietrze, powoli i długo wypuszczać. Już po wszystkim. Zaraz przyjdzie do pani Profesor.
Odruch kaszlu po usunięciu rurki jeszcze chwile mnie męczy, wraz z kaszlem zaczynam odczuwać potworny ból głowy, prawej części szczęki, prawego oka. Powoli zaczynam kojarzyć co się dzieje. Razi mnie światło, ale próbuję otworzyć oczy. W okół mnie same rurki, kabelki, czujniki i mrugające ekrany, ale jest też Profesor!
- Jak się Pani nazywa?
- Ba Bardowska Mmmagdallena.
Jego uśmiech był odpowiedzią na moje nieme pytanie. Operacja się udała.
- Usunęliśmy tego łobuza. Proszę odpoczywać.
- Nie można by mnie uśpić na kilka dni?
- Musisz czuć. Boli - znaczy żyjesz. Czy to nie jest przyjemne uczucie?
- Jestem taka śpiąca....
- Odpoczywaj, jutro na pewno będziesz miała gości.
Pomysł, aby mnie uśpić próbowałam przeforsować jeszcze kilka razy, jednak na próżno. Moja propozycja wywoływała tylko uśmiech i współczucie na twarzach pielęgniarek i lekarzy. Jednak z każdym dniem było coraz lepiej, każdy dzień przybliżał mnie do wielkiego powrotu, powrotu do życia. Po dziesięciu dniach wróciłam do domu. Starsza córka rzuciła mi się na szyję i mocno wyściskała, młodsza wyciągnęła rączki w moją stronę i delikatnie uśmiechając się dotknęła mojej głowy. To był moment, w którym puściły wszelkie hamulce, łzy popłynęły strumieniem, uczucie ulgi, niedowierzania, radości mieszało się jeszcze ze strachem i zmęczeniem.
Tak oto w rok po diagnozie pozbyłam się guza z mojej głowy, dostałam drugie życie, szanse, aby dalej spełniać swoje marzenia, a jednak gdzieś w głębi ciągle spodziewałam się podstępu.
Wydawać by się mogło, że to historia z happy end'em, że można odetchnąć pełną piersią i zacząć żyć na nowo. Dlaczego więc z każdym dniem miałam wrażenie, że za chwilę czar pryśnie, że to jeszcze nie koniec? Codziennie rano jechałam na blok, natrętne myśli wciąż krążyły wokół sali operacyjnej, sen zawsze zaczynał i kończył się na stole.
Miałam przy sobie najbliższych, zajęć nie brakowało, a mimo to nie mogłam uwolnić się od rozmyślania, analizowania i przerabiania tego co się wydarzyło. Po miesiącu od operacji zgłosiłam się na kontrolę do mojego neurologa, który już po kilku minutach rozmowy zauważył, że nie jestem tą samą odważną, pewną siebie, twardo stąpającą po ziemi osobą i postawił kolejną diagnozę: PTSD. Syndrom stresu pourazowego powstał na skutek długotrwałego narażenia życia.
Paradoksalnie operacja zamiast uwolnić mnie od strachu o siebie, spowodowała bardzo silny stres, który przekraczał możliwości przeżywania go bez uszczerbku na psychice. Tego się nie spodziewałam, w najgorszym wypadku podejrzewałam jakąś depresję pooperacyjną, o ile w ogóle coś takiego istnieje. Ale PTSD? To mnie przerosło, a pytanie: "Czy postrzegała pani siebie jako osobę, której życie jest zagrożone?", dawało jasny sygnał, że z takim obciążeniem sama sobie nie poradzę. Farmakologia i czas miały zaleczyć ranę. Rzeczywiście, po jakiś czterech miesiącach zdecydowałam się odstawić antydepresant, bałam się uzależnienia i tego, że nie jestem do końca sobą. Chciałam żyć i przeżywać świat naprawdę, wyjść z mgły, która tłumiła moje emocje. Nie chciałam już o tym rozmawiać, chociaż początkowo wydawało mi się, że to pomaga. Chciałam o tym zapomnieć. Wiem jednak, że to niemożliwe. Blizna w środku lubi o sobie przypomnieć i przenosi mnie chwilami w inny wymiar, już mocno stłumione deja vu pozwala przeżywać rzeczywistość po raz kolejny, ale zaraz wracam na ziemię, głaszcząc się po bliźnie na głowie. Jest mi trochę zimno i na chwilę muszę zamknąć oczy, okrywam się tym co mam pod ręką, biorę kilka głębokich wdechów i już jestem z powrotem. To zostanie ze mną na zawsze. Takie było ryzyko, ale nieporównywalnie mniejsze od wylewu z krwawiącego guza. Od operacji minęło już 1,5 roku,(3 lata) uczę się z tym żyć, zaakceptowałam, a nawet polubiłam tą niesamowitą aktywność mojego mózgu. Już się jej nie boję, przyjmuję to za dar, za coś wyjątkowego. Mogę już o tym mówić, mogę o tym pisać. Kiedy to robię czuję, że mam nad tym kontrolę, a to pomaga mi normalnie żyć.
Właśnie za tym normalnym, zwykłym życiem tęskniłam najbardziej podczas pobytu w szpitalu i kiedy mam gorsze dni przypominam sobie tamten czas, a potem rozglądam się wokół siebie i cieszę się, że mam tyle pracy, że kawa tak cudownie pachnie, zupa za chwilę wykipi, a dziewczynki znów się o coś kłócą. Spoglądam na męża, który zasnął przed Discovery Historia i zastanawiam się, czy to nie dziwne, że cieszę się z tego co mam? Choć wszyscy wokół gonią za czymś więcej, ja czuję, jak życie samo w sobie jest wartością bezcenną, nie do opisania, i dane mi po raz drugi wypełnia moje serce tak mocno, że jego bicie czuję przy każdym ruchu, każdym oddechu.
Dlatego nawet najmniej istotną czynność warto celebrować, bo może być wyjątkowa i niepowtarzalna i żadne deja vu nie zastąpi tych prawdziwych uczuć. Więc czego chcieć więcej, skoro wszystko to mam? Mam miłość i przyjaźń, namiętność i pożądnie. Mam śmiech i łzy, smak i zapach. Mam czas i marzenia, reszta to tylko przedmioty, których na świecie jest całe mnóstwo, a ja jestem tylko jedna. Zamierzam kochać, smakować, czuć i poznawać, bo ja, to jednak ja.