sobota, 12 grudnia 2015

Wielka Teoria Cholernego Wybuchu.

Ciężko wyobrazić sobie, że kiedyś nie było absolutnie niczego, dlatego właśnie naukowcy rwą sobie włosy z głowy, badają kosmos, wyprowadzają skomplikowane równania, stawiają tezy. W skrócie: używają rozumu.
Używanie rozumu nie jest ostatnio zbyt popularne. Wymagamy tego przynajmniej od gatunku ludzkiego, a ten w dużej części woli korzystać z podniety, instynktu, odruchu, który nie jest wynikiem racjonalnego i świadomego myślenia.
Oto jest przykład, jak wielkie umysły dochodzą do wiedzy:
Już w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, Edwin Hubble za pomocą stucalowego teleskopu na Mount Wilson w Kalifornii, odkrył, że galaktyki oddalają się od nas, przy czym ich prędkość jest tym większa, im większa jest ich odległość od ziemi. Wszechświat się rozszerza, a odległość między dwiema dowolnymi galaktykami stale rośnie. Jeśli stale rośnie, to w przeszłości odległości między nimi musiały być znacznie mniejsze. Mniej więcej piętnaście miliardów lat temu galaktyki wypełniał jeden, niewielki obszar, a materia miała ogromną gęstość. Co najmniej dwóch ton na centymetr sześcienny i temperaturę dziesięciu miliardów stopni. [1]
Siedemdziesiąt lat później, Kosmiczny Teleskop Hubble'a poleciał tam i z powrotem i uchwycił światło, oraz jego brak. Dzięki temu ustalono, zgodnie z ogólną teorią względności Einsteina, że musiało nastąpić wielkie bum i wtedy właśnie powstał cały ten bajzel.

Wracając do myślenia, lub jego braku. Obserwuję ostatnio i pewnie nie tylko ja, że są obszary na ziemi, gdzie wprost proporcjonalnie do braku rozumu, wzrasta poziom krzyku i agresji. Myślę, że Einstein z chęcią stworzyłby do tego jakieś zajebiste równanie. Nie wiem natomiast, czy ktoś byłby w stanie je rozwiązać, bo tam gdzie głupota bierze górę, emocje przybierają na sile i wybuchają wulkany.
Nie macie wrażenia, że tkwimy obecnie w czasie tworzenia się Superwulkanu?
Old Faithful geyser, źródło: http://www.naturespicsonline.com/locations/geysers

Jakieś 4,5 miliarda lat temu z resztek pyłu po narodzinach Słońca uformowała się nasza planeta. W chaosie towarzyszącym początkom układu słonecznego, grawitacja przyciągała do siebie bryły skalne i pył. Niezliczone obiekty zderzały się i łączyły, a każda kolizja generowała ciepło. Upatruję tu pewnej analogii do tworzenia się naszej wolności, którą tak krótko przyszło nam się cieszyć. 
Idąc dalej tym tropem, jakby nie patrzeć, to nieustanne bombardowanie doprowadziło do powstania ziejącej żarem planety. Choć z czasem bombardowanie uspokoiło się, a powierzchnia naszego globu wystygła, to wnętrze nadal pozostało gorące.
Z pod ziemi do dziś dnia, wciąż wydobywa się żar, a to znak, że w głębi ogień nie wygasł. Część podziemnego żaru uchodzi wulkanami. Paradoksalnie tymi, które ciągną się wzdłuż granicy oceanu spokojnego, tworząc sławetny pierścień ognia. Palenisko, które roznieca wulkany, przechodzi przez jej środkową warstwę zwaną płaszczem ziemskim, którą przebija w najcieńszym miejscu, pośrodku oceanu. Dochodzi wtedy do rozstąpienia się potężnych płyt tektonicznych. Płyty oceaniczne biegnące wzdłuż pierścienia ognia, zaczynają napierać na grubsze płyty kontynentalne, wsuwają się pod nie, niosąc ze sobą największy sekret wulkanów - wodę. Niektóre skały łatwiej topią się po zmieszaniu z wodą, tworzą zbiornik magmy która zasila wulkan. Do gigantycznej erupcji wulkanu doprowadza zatem, długi łańcuch wydarzeń. 
Dzisiejsza woda na młyn wulkanów, to brak poszanowania naszej wolności, to łamanie prawa pod płaszczykiem obrony demokracji, uprawianej przez garstkę rzekomych wybrańców narodu, rzekomo przez większość wybranych.
250 milionów lat temu, kiedy istniał jeszcze super kontynent Pangea, a na Ziemi dobiegał końca Perm, na terenie dzisiejszej Syberii wybuchł Superwulkan i podzielił kontynent na zawsze.
Czy to jest celem nowej władzy? Nazwano mnie wczoraj „najgorszym sortem Polaków”, zagotowałam się jak wulkan! Nie mogłam być dzisiaj w Warszawie na demonstracji KOD'u, ale wspieram każdy zryw w obronie Naszej Wolności. Jutro w Gdańsku, w mieście Solidarności będziemy jak czynny wulkan Yellowstone, któremu choć się nie spieszy i może nie wybuchnąć przez setki, może tysiące lat, to jednak warto wyglądać pierwszych sygnałów. Wstrząsów, wzrostów temperatury, niespokojnych ruchów planety. Gejzery z Yellowstone jak Old Faithful przypominają, że pewnego dnia nasza planeta da upust swojej furii. Superwulkany budzą się rzadko, ale ich gniew nie gaśnie. Naukowcy wiedzą, że gdy wybuchnie następny, życie na ziemi zmieni się na zawsze.
Chyba nie trzeba być naukowcem, żeby rozumieć to co się obecnie dzieje. Może dla Pana Prezesa jestem „najgorszym sortem Polaków”, może jeszcze będziemy poddawani wielu testom i podgrzewani do czerwoności. Może jeszcze wiele wody będzie musiało wpłynąć pod skały, by je stopić i zasilić wulkan. 
Ale Panie Prezesie, ja tego Panu nie zapomnę! Nie zapomnę tego ja i wielu innych razem ze mną. Proszę nie dzielić ludzi na podtypy! Oni tego Panu nie wybaczą i jak już dadzą upust swojej furii, to ani się Pan obejrzy, kiedy w całej swojej maleńkości zostanie Pan garstką wstydu i odległym wspomnieniem. 

[1] Stephen Hawking "Wszechświat w skorupce orzecha", Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2004 r. 


poniedziałek, 16 listopada 2015

Drogi siostrzeńcze Gobo!

Tak, ten list jest do Ciebie. Nic nie szkodzi, że nie jesteś siostrzeńcem Gobo. Możesz nie być siostrzeńcem, ani siostrzenicą, ani nawet możesz nie być Fraglesem. Wystarczy, że będziesz człowiekiem. Ten list jest do Ciebie i wszystkich tych, którzy pamiętają wuja Matta z podróży. A ci, którzy nie pamiętają, mają okazję odświeżyć sobie pamięć, o ile są gotowi na krytykę, ironię i zobojętnienie na gatunek ludzki. Ten list jest również do wszystkich tych, który cenią życie i patrzą nieco ponad czubek własnego nosa. Fraglesy mają duże nosy, a jednak nie przeszkadza im to, mieć w sobie więcej empatii niż nie jeden prawowierny. 
Ale od początku.

żródło: Internet
Fraglesy to futrzaste, kolorowe, stworki nie większe od psa, które zamieszkują podziemny świat komór, grot, strumyków i jezior pod warsztatem pewnego starego majsterkowicza Doca i jego psa Sprocketa. Razem z Fraglesami skalne korytarze zamieszkuje jeszcze jedna rasa istot - maleńcy, zieloni Doozersi.
Sięgające Fraglesom do kolan zielone, pracowite ludziki całymi dniami niestrudzenie budują Doozersowe konstrukcje, które wyglądają zupełnie jak zwyczajne rusztowania, tyle że są ulubionym przysmakiem Fraglesów, którzy zajadają się nimi bez skrupułów. To jednak wcale nie przeszkadza Doozersom, wręcz jak się okazuje, jest wskazane aby Doozersowe konstrukcje znikały, bo tylko wtedy te małe zielone stworzenia mogą budować kolejne dziwaczne rusztowania. Ta praca wydaje się być sensem ich istnienia, tak więc żyją sobie razem w doskonałej symbiozie, budowniczy konstrukcji i ich zjadacze.
Z tajemniczego świata Fraglesów można się przedostać do kolejnej dziwnej krainy zamieszkanej przez ogromne stworzenia - sztuk trzy, zwane Gorgami. Papcio Król, Królowa Matka i Junior, przy czym Junior z nieukrywaną przyjemnością uprzykrza Fraglesom życie i jak tylko nadarza się okazja, bez opamiętania rzuca się na bogu ducha winne małe kolorowe stworki, wykrzykując przy tym z dumą "Mamo złapałem Fraglesa!"
Nie jest jednak groźny, rzadko kiedy udaje mu się złapać Fraglesa na dłużej. Jest wielki, gruby i nie poradny więc nie radzi sobie najlepiej z małymi, ruchliwymi istotami. Chociaż Fraglesy podkradają Gorgom warzywa, w szczególności rzodkiewki, tak naprawdę bez nich, byliby zgoła niekompletni. I znowu dochodzimy do zależności jednych od drugich, zwłaszcza, że Papcio Król marzy aby mieć poddanych i móc władać całym wszechświatem. Skąd my to znamy?
Wizyty Fraglesów w ogrodzie Gorgów nigdy nie są przypadkowe i jeśli nie wiążą się ze zdobywaniem pożywienia to powodowane są chęcią znalezienia się przed obliczem Wszystkowiedzącej Wiedźmy Ple Ple.
Wszystkowiedząca Wiedźma Ple Ple jest niczym innym jak kupą śmieci, ale z czasem, nabrawszy życiowego doświadczenia, posiadła wiedzę tajemną i podobno magiczną moc, niedostępną dla zwykłych zjadaczy rzodkiewek. Zawsze ma gotową odpowiedź i receptę na wszelkie smutki. O dziwo jest to zawsze najprostsze rozwiązanie, takie na które wpada się na samym początku.
Początek - taki był tytuł pierwszego odcinka, w którym jeden z najstarszych Fraglesów, wuj Matt odkrywa tajemnicze przejście do pozaprzestrzeni.
Pozaprzestrzeń jest wszystkim tym co otacza skałę Fraglesów, zewnętrzny świat, w który odważył się wejść tylko jeden wuj Matt. Jego siostrzeniec Gobo musiał również wykazać się nie lada odwagą i raz na jakiś czas przez dziurę przy podłodze, zapuszczać się do warsztatu starego majsterkowicza Doca, gdzie w koszu na śmieci lądowały kartki od wuja Matta zaadresowane na Gobo Fraglesa. Każda taka wyprawa wiązała się z potencjalnym atakiem rozjuszonego Sprocketa, który nigdy wcześniej nie widział takiego kolorowego dziwadła. Dziarski Gobo jakoś sobie radził i zawsze udawało mu się ujść z życiem a do tego jeszcze był szczęśliwym posiadaczem kolejnej kartki od ukochanego wuja z pozaprzestrzeni.
O czym pisał w kartkach wysyłanych do skały Fraglesów? No tak się składa, że nie o ludziach. Wuj Matt ma do nich dość lekceważący stosunek. Nazywa ich dziwacznymi istotami, mieszkańcami, a w otaczającym ich świecie martwych przedmiotów, doszukuje się uciśnionych stworzeń, zmanipulowanych, zniewolonych i nie do końca szczęśliwych, różnorodnych osobowości. To uliczne hydranty, samochody, parkometry, kolorowe pacynki w rękach dziwacznych istot są tym, co wzbudza ciekawość starego wuja Matta, który systematycznie wysyła do swojego siostrzeńca Gobo pocztowe kartki z pozaprzestrzeni.
Moja przypowieść o Fraglesa nie jest przypadkowa.
Zaczęłam ją pisać w piątek trzynastego. Trzynastego listopada 2015 roku. Dzień po zamachu w Bejrucie - stolicy Libanu. Tego wieczoru jeszcze nikt nie przypuszczał, że na Bejrucie się nie skończy.
Tak bardzo chciałam pokazać alternatywny świat różnych od siebie istot, które żyją w doskonałej koegzystencji. Chciałam uzyskać szlachetny motyw globalnej społeczności. Nie zdążyłam.
Od dwóch dni myślę co dalej...
Nie wskażę winnych, choć wielu już to zrobiło. Nie zamieszczę flagi Francji na swoim profilowym zdjęciu, bo to oczywiste, że jestem przeciwko. No bo kto nie jest? Ci którzy nie są przeciwko aktom terroru już zacierają ręce. Ich cel właśnie się realizuje. Możemy zapomnieć o globalnej wiosce. To co nas teraz łączy to nienawiść, nie tylko do wspólnego wroga. Zaczynamy zżerać swój własny ogon. Dziesiątki teorii, setki komentarzy, tysiące zabitych. Nie robimy nic by zatrzymać tę wojnę! Wytaczamy kolejne działa przeciwko sobie, napędzamy to błędne koło falą nienawiści, która tym większa się staje, im więcej ofiar ginie w każdym kolejnym konflikcie. To woda na młyn terroryzmu. Strach wyzwala w nas najgorsze instynkty, którymi karmi się zło, jeśli nie przestaniemy się bać, jeśli nie przestaniemy nienawidzić, to to kolo nigdy nie przestanie się kręcić.
Ludzie są podli i wszyscy to wiemy. Wuj Matt dobrze nas ocenił: dziwaczne istoty, mieszkańcy pozaprzestrzeni, jednak najbardziej podoba mi się oryginalna wersja: "silly creatures".
Głupie stworzenia. Tak to my, witajcie w naszym świecie nienawiści, gdzie ludzkie życie dla wielu nie ma żadnej wartości, gdzie historia tak bardzo lubi się powtarzać, ale my nienawidzimy wyciągać z niej wniosków. Cięgle popełniamy te same błędy, chcieliśmy wspólnej Europy, ale mentalnie zamykamy się przed sobą i pielęgnujemy ksenofobiczne wartości. Wspólna Europa właśnie się kończy, Europa nigdy nie będzie Fraglesową skałą, a jedyna kartka jaką dostaniemy od wuj Matta będzie zawierała proste słowa Fraglesowej piosenki:


Próbujesz po to by docenić smak,
gdy zbłądzisz poznasz co to domu brak.
Nie będziesz chciał się śmiać,
jeśli łez nie poznasz.
Nim stracisz, nie wiesz, że też skarby masz.

niedziela, 25 października 2015

Ta ostatnia niedziela...

25 października 2015, pierwsze minuty po 21-szej na facebooku wrzało! Smutek, strach, niedowierzanie, pomieszane z wkurwieniem i śmiech przez łzy. Godzinę później nastaje krępująca cisza. Już nie wiadomo co mówić. Czy jeszcze można żartować? Czy jeszcze wypada? Ktoś wrzuci jakiś mem, niby śmieszy, ale łzy cisną się do oczu. Jak do tego doszło? Jak to jest możliwe, żeby 39% społeczeństwa, które oddało głos było tak naiwne? Naiwne, leniwe, zacietrzewione, zakłamane. Inwektywy można by mnożyć, ale wyniku wyborów już nie zmienimy. Chciałoby się powiedzieć, że trzeba wziąć się w garść, nie poddawać, że jakoś to będzie. No właśnie - jakoś. 
Nie chcę, żeby mój kraj był - jakiś. Tyle dobrych inwestycji w ciągu ostatnich 8 lat udało się zrealizować, tyle udało nam się zbudować i naprawić. Szliśmy naprawdę w dobrym kierunku, a teraz... teraz będziemy się cofać. Pani Szydło wie, że prawa kobiet są ważne i na tym jej działania się kończą. Boję się o Konwencję o zapobieganiu przemocy, boję się o ustawę in vitro, związki partnerskie nie mają szans, całkowity zakaz aborcji niebawem zacznie obowiązywać, kolejnym krokiem będzie zakaz antykoncepcji. Sześciolatki dwa lata będą siedzieć w zerówce a religia będzie obowiązkowo na maturze. Pani Pawłowicz będzie mogła wreszcie wsiąść sprawy w swoje łapy! Macierewicz spełni swoje marzenie i zostanie pierwszym naczelnym ekspertem w kraju, rozwiąże zagadkę smoleńską i opublikuje kolejny raport z likwidacji WSI. Nadpapież Trelikowski ze swoją telewizją republiką i frondą pokaże nam wszystkim prawdę objawioną. A Jarosław Wielki beatyfikuje swojego brata. Podsumowując: czeka nas wojna ze wschodem i zachodem zarówno. Mam nadzieję, że Pani Szydło nie będzie spełniać swoich wyborczych obietnic, że to wszystko był jeden wielki żart. 
Ale wiecie co? Mamy całe 4 lata, żeby wyjść z tego z twarzą. To będą ciężkie czasy, musimy zacisnąć zęby i nie dać się populistom. Jutro poniedziałek. Mam nadzieję, że to będzie dzień jak co dzień. Trzeba zakasać rękawy i ostro ruszyć do pracy. Nic nam po łzach, nic nam po złości. Jutro zaczynamy zapierdalać od nowa!
I jak śpiewał Mieczysław Fogg...
"Teraz nie pora szukać wymówek
fakt, że skończyło się,
dziś przyszedł drugi , bogatszy i lepszy ode mnie
i wraz z Tobą skradł szczęście me.
Jedną mam prośbę, może ostatnią
pierwszą od wielu lat,
daj mi tę jedną niedzielę,
ostatnią niedzielę,
a potem niech wali się świat."

źródło: Internet

sobota, 24 października 2015

Wsiąść do pociągu nie byle jakiego.

Ponieważ obowiązuje już cisza wyborcza i tematów politycznych przez najbliższe dwa dni poruszać nie można, muszę na ten czas zając czymś umysł i skupić się na tematach zastępczych. Lekkich, błahych, nie ważnych, względnie napisać coś o dupie Maryni. A pisać muszę, bo aż mnie nosi, bo dawno nie pisałam, bo tęskno mi do fejsbukowej sławy i tych kilku polubień, które tak dobrze mi robią. 
Tematem zastępczym ma być pociąg. Skojarzenia mogą być różne, mam nadzieję, że z polityką kojarzyć się nie będzie. Chociaż pociągiem od polityki można uciec, pociągiem można dotrzeć do upragnionego celu, pociąg można mieć do którejś z partii, lub samego jej lidera. Ale ja nie o Pendolino. Nie o tym zajebiście szybkim i nowoczesnym pociągu. Ups, nowoczesny - przepraszam, niechcący mi się wymsknęło. 
Wróćmy do tematu. Właściwie to nie chodzi tu wcale o pociąg. Historia dotyczy pewnej podróży. W tej chwili w czasie, bo trzeba cofnąć się do drugiej połowy lat 90-tych, a konkretnie do roku 1997. 
Jak wtedy wyglądał dworzec w Gdyni, każdy kto w Gdyni mieszka wie, a kto nie wie ten musi sobie wyobrazić. Przeleciałam pół internetu i nigdzie nie ma zdjęć wnętrza dworca z lat 90-tych, więc pozostaje wyobrazić sobie, że wyglądał on mniej więcej tak samo smutno w środku, jak i na zewnątrz:
źródło: Internet
Był smutny, nie tylko dlatego, że był szary. Przede wszystkim był pełen ludzi, którzy zwyczajnie nie mieli się gdzie podziać. Albo czekali na pociąg, albo na lepsze jutro.
Ale od początku.
Godzina 5 rano, zima, grudzień, kilka dni przed świętami, cienka warstwa śniegu skrzypi pod butami. Pociąg dopiero za 45 minut. Wypalam papierosa na mrozie i wchodzę do hali głównej. Spory ruch, jak na tą porę. Ławki pozajmowane trochę przez podróżnych, trochę przez studentów wracających z imprezy a trochę przez bezdomnych. Siadam na drewnianej sofie obok jakiegoś kloszarda i mocno trzymam torbę. Wiozę dla dziadka piwo Gdańskie - special edition - na tysiąclecie Miasta Gdańsk wydane i boję się wilka, który jak ten co czyhał na czerwonego kapturka mógłby mieć ochotę na moje cenne browary. 
- Szefowa? Może jakieś drobne? 
- Drobne, na co?
- Głodny jestem. Zjadłbym coś.
- Mam bułki. Z szynką. Chcesz jedną?
- O kurwa! Z szynką?
- Z szynką, bierz. 
- Daleko jedziesz?
- Do Wrocławia.
- Po co Ci tyle bułek?
- Nie wiem. Może właśnie dla Ciebie?
- Napiłbym się czegoś.
- Chyba nie piwa?!
- Nieee. Herbaty bym się napił.
- Z cukrem?
- O kurwa! Z cukrem!
- Pójdę kupić. Siedź tu i pilnuj moich bułek. Nie zjedz wszystkich!
- Szefowa, nie zjem! Podzielę się z Tobą! 
I co? Dziś zje bułkę, wypije herbatę, pewnie skroi mnie z fajek i co? Co będzie jutro? Za kilka dni? 
- Jak herbata?
- Zajebista. Gorąca.
- Mieszkasz na dworcu? 
- Tak.
- Co się stało? Nie masz domu?
- Nie mam. Znaczy, kiedyś miałem, ale go zostawiłem.
- Zostawiłeś dom i przyszedłeś mieszkać na dworcu!?
- W domu było zimno. 
- A tu jest kurwa cieplej!?
- Tu jest wolność. Śpię kiedy chcę, zarabiam kiedy chcę, chodzę gdzie chce. Jestem sam sobie panem. Wolność to stan umysły, sami stawiamy sobie ograniczenia i zakładamy kajdany, ale ja jestem wolny jak ptak.
- A nie masz wrażenia, że ta Twoja wolność, to uświadomiona konieczność? Że siedzisz tu, bo nie  masz wyjścia, bo nie masz odwagi? Bo nie masz wyboru? 
- Mam wybór, mogę stąd iść.
- I gdzie pójdziesz?
- Pojadę z Tobą na dworzec we Wrocławiu! Fajny tam mają dworzec?
- Fajny. I tam będziesz teraz mieszkał?
- No!
- Faktycznie nie masz ograniczeń. Nie będziesz tęsknił?
- Za tym syfem tutaj?
- Przecież ten syf jest po części Twoją robotą!
- No i co z tego? Mam to w dupie. Jestem wolny, nikt do niczego nie może mnie zmusić! 
- Na co Ci ta wolność, skoro nikt nie chce jej z Tobą dzielić? Twoja wolność jest tak samo ograniczona, jak wolność każdego z nas. Twój brak wiedzy o otaczającej Cię rzeczywistości pozwala Ci wierzyć, że jesteś wolny. A tak naprawdę lawirujesz pomiędzy przymusem a koniecznością...!

Tak  w duchu filozofii pogadałam sobie z dworcowym kloszardem. Jak nie trudno się domyślić, spienił się jak rottweiler, zwymyślał, wziął fajkę i poszedł w cholerę. 
Moja podróż do Wrocławia minęła spokojnie, w pociągu było pusto i miałam dużo czasu aby pomyśleć o swojej wolności. Myślę o niej po dziś dzień. Jest stałym elementem mojej egzystencji. Nie zależnie od tego do jakiego pociągu wsiądziemy za dwa dni, esencja wolności musi nam towarzyszyć nieustannie. Musimy spojrzeć ponad horyzont i razem z "Chłopcami z placu broni" zaśpiewać:


a dworzec we Wrocławiu wygląda tak:

Źródło: Internet


poniedziałek, 7 września 2015

Między ziemią a lądem.


 
fot. Maciej Moskwa/ TESTIGO

Szum informacyjny, jaki powstaje wokół uchodźców napływających do Europy, nie daje mi spać. Mam mętlik w głowie, nie potrafię tego uporządkować. Czytam, słucham, oglądam. Próbuję stanąć po jednej ze stron, ale w tej chwili jestem gdzieś pomiędzy europejskim niebem a syryjskim piekłem. 
Nie znam żadnego muzułmanina, nigdy nie byłam w kraju arabskim i boję się Państwa Islamskiego. Całą swoją wiedzę czerpię z prasy, telewizji i internetu. Dlatego nie zamierzam zgrywać znawcy tematu, bo nie wiem o tych ludziach nic. Wiem natomiast, że człowiek jest tylko i aż człowiekiem. 
Oni na pewno mają swoje troski i zmartwienia, bywają głodni i zmęczeni. Potrafią być agresywni i butni. Oddychają, czują i zostawiają po sobie taki sam syf jak my.
Czysta, wygodna Europa. 
Dla nich to ziemia obiecana. Dla nas? Ląd który eksploatujemy, zwany domem. 
Czy zostawiłabym swój dom i poszła szukać lepszego życia? Tak, jeśli do głowy ktoś przystawiłby mi broń. Szła bym wśród swoich rodaków. Tych którzy uczciwie przez całe życie pracowali i budowali swój kraj, tych którzy nie strudzili się edukacją i ciężką pracą, również tych którzy zbudowali tęczę, jak i tych którzy co roku rozpierdalali stolicę z okazji Święta Niepodległości. Tygiel kulturowy, społecznościowy i ekonomiczny w naszym trzydziestoośmio milionowym kraju, jest tak samo przerażający jak setki tysięcy imigrantów wędrujących w stronę nowego świata.
Jak zawsze boimy się tego czego nie znamy, boimy się obcych, boimy się nowego, boimy się zmian.
A przecież świat się zmienia od pokoleń. Na klimat nie mamy większego wpływu, ale na to jacy jesteśmy wpływ ma każdy z nas. Jesteśmy tchórzliwi i strach mamy we krwi, to odruch bezwarunkowy, to część naszego instynktu. Mamy prawo się bać. Tylko głupek się nie boi, ale to nie daje nam prawa do bycia tym złym. Gdzie podziała się nasza odwaga? Spłonęła razem z tęczą, schowała się za krzyżem i świętymi obrazkami, czy może siedzi wygodnie w fotelu i rzuca kamieniami w stronę nadchodzących zmian? Europa nie będzie już taka sama i musimy zacząć się do tego przyzwyczajać. Musimy zacząć od nowa uczyć się jak żyć.
Nieludzkie zachowania nie leżą w mojej naturze. Nie chcę pod przykrywką patriotyzmu być podłym egoistą, który myśli tylko i wyłącznie o swojej własnej dupie, zapominając  od jak wielu czynników jesteśmy zależni.
Że jak wyciągniemy do potrzebującego dłoń w geście pomocy, to dobro do nas wróci. Gościnność, którą dziś moglibyśmy okazać, może być nam kiedyś potrzebna. Dziś ja pomogę komuś, jutro ktoś pomoże mi. Być może naiwnie, ale wierzę, że tak to właśnie działa. Przed złem można i trzeba się bronić, ale wśród całego zła tego świata są też dobro, szacunek, miłość. Podobno człowiek nie rodzi się z gruntu zły. Oni nas też nie znają, może też się boją.  My potęgujemy ten lęk, a to działa w dwie strony. Nie wierzę ślepo we wszystko co piszą i pokazują w mediach. Dopuszczam skrajną manipulację, napędzaną strachem i zwykłą niechęcią.
Jak chcemy oczekiwać od nich pokojowych zamiarów skoro sami jesteśmy tak agresywni. Pokażmy im, że potrafimy być dobrzy, bo jak na razie stroszymy pióra i dajemy upust swojej ksenofobii. A przecież gdzieś pomiędzy ziemią a lądem jest człowiek który szuka schronienia przed zimnem, deszczem przed głodem i wojną. Czy jesteśmy na tyle sprawiedliwi aby mieć prawo decydowania o czyimś życiu lub śmierci?
Nie wiem jak Wy, ale ja boję się jak cholera. Boję się, że mam tak dobre serce, że duża część ludzi w tym kraju może mnie za moją opinię znienawidzić i że dzięki temu choć jeden uchodźca znajdzie wreszcie swój dom, na tej ziemi...

środa, 2 września 2015

Wilk morski, wschód słońca i martwy ptak.

Gdynia - falochron. Źródło: własne
Pod koniec lata, w ostatnią wakacyjną niedzielę, miasto o świcie budzi się bardzo powoli. Słychać stukot kół i pociąg leniwie wjeżdża na stację. Zaspani podróżni przeciągają się na ławkach, ktoś ziewa, ktoś już pije kawę. Jej zapach unosi się w powietrzu i miesza z zapachem torów.
Lubię ten dworcowy klimat. Niezrozumiałe komunikaty nadawane z głośników, dodatkowo zagłusza odgłos ciągniętej po bruku walizki. 
Tak wiem, w tym mieście prawie nie ma już bruku, jednak ten hałas, dalej tak właśnie brzmi. Rozwrzeszczana mewa zaznacza swoją obecność, a jej krzyk budzi śpiących na ławkach wczorajszych imprezowiczów. Ktoś klnie i odpala papierosa.
Szum morza tłumi już odgłos odjeżdżającego pociągu. Im bliżej wody, tym jaśniejsze niebo. Delikatne fale i mocne bicie serca. Jestem ja i bulwar przede mną. Pierwszy kilometr idzie gładko, miarowy oddech i spokojne tempo. Zaczynają pojawiać się żywe dusze snując się niespiesznie w poszukiwaniu nowego dnia.
Kobieta na rowerze, para zakochanych, fotograf, dziewczyna z psem, pijak, ekipa sprzątająca plażę po wczorajszej zabawie. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. Ktoś rzuca w krzaki puszkę i butelkę na piach, ktoś inny to sprzątnie i jeszcze na tym zarobi. Tak kręci się świat, tak wstaje dzień. Przyczyna i skutek. Działanie i efekt. Im dalej biegnę, tym więcej widzę. W marinie wiatr już gra na wantach, budzą się pierwsze łajby, a doświadczony żeglarz pozdrawia mnie uśmiechem.
Gdynia - Marina. Źródło: własne
On i ja wiemy jak pięknie nad morzem jest o świcie, a ta niewypowiedziana radość tworzy niewidzialny pomost pomiędzy wodą a lądem. 
Kolejny kilometr i dobiegam końca skweru, nie można się tam nie zatrzymać i nie spojrzeć na fale. To one nadają rytm miastu z morza. To fale wyrzucają na plażę muszelki, listy w butelkach, ale i martwe ptaki. 
Martwy, czarny ptak, być może wrona lub kawka. Jeszcze nie w stanie rozkładu, jeszcze błyszczą mu pióra. Tym trudniej oderwać od niego wzrok. Patrzę i czekam aż się ocknie, zatrzepocze skrzydłami i odfrunie w kierunku nieba. Jednak jedyne co się porusza, to fale i zamiast odlecieć w wysoki błękit, czarnego ptaka pochłania morze.
Tak kręci się świat, tak wstaje dzień. Nie ma co się rozklejać. Trzeba biec dalej. 
Poranna wachta na Błyskawicy powoli dobiega końca. Stary wilk morski pozdrawia gestem otwartej dłoni mnie, szczura lądowego. To daje takiego kopa, że głowa która przy szóstym kilometrze opada już lekko między barki, zaczyna nagle górować nad masztami okrętu muzeum. 
Pierwszy raz w  życiu byłam tak blisko wschodu słońca. Pierwszy raz w życiu przebiegłam gdyński bulwar i skwer o piątej nad ranem i to wcale nie w poszukiwaniu piwa. Wilk morski, wschód słońca i martwy ptak, z pozoru mają ze sobą nie wiele wspólnego. Jednak mogą być symbolem odwagi, zmian i przemijania. Niby nic wielkiego, ale chyba właśnie wokół tego kręci się ten świat.
Trzeba odwagi, by pokonać swoje słabości i czasu by dostrzec dobry efekt zmian. Nigdy nie jest za późno, by móc wcześnie wstać. A Wy, kiedy ostatnio zrobiliście coś po raz pierwszy?
Gdynia - Fontanna na Skwerze Kościuszki. Źródło: własne


poniedziałek, 6 lipca 2015

Pokolenie Smart.

Źródło: You Tube: Corvax has got a computer
Jest coś niepokojącego w wyrazie smart choć w najprostszym tłumaczeniu jako przymiotnik znaczy: bystry, mądry, sprytny.
Zanim wszystko zaczęło być smart, jakieś 5 lat przed internetem w Polsce, Zjednoczone Królestwo wyemitowało serię filmów animowanych do nauki języka angielskiego pod tytułem Muzzy in Gongoland.
To był rok 1986, do Polski ta edukacyjna bajka dotarła 9 lat później. Wtedy bystry, mądry i sprytny był Corvax. Nie był amerykański, więc nie był smart. Był brytyjski i był clever. Miał wielki komputer z trzema monitorami i to mu wystarczało. Nie był zbyt bystry, ale był wystarczająco sprytny, żeby umieć obsłużyć ten wielkogabarytowy sprzęt.
Nie wiem jak poradziłby sobie z dzisiejszym smartfonem ale na pewno nie mówiłby: I'm  Corvax and I'm clever. Mówiłby I'm Corvax and I'm smart.
Dziś wszystko jest smart. Widok dzieciaków z nosami w smartfonach, nastolatków pod InfoBox'em robiących sobie na kiju selfie z hamburgerem już nikogo nie dziwi. Mnie w każdym razie nie dziwi, ani nawet nie przeraża, może odrobinę smuci i zmusza do refleksji. Na pewno odbiera nadzieję, bo brakuje w tym wszystkim autentyczności, poczucia własnej tożsamości wśród masy jednakowych zachowań.
Każdy naśladuje kogoś, każdy ze swoim mini oknem na świat przeżywa życie z dala od rzeczywistości. Może być piękny zachód słońca, może być doskonała pogoda na rowerową wycieczkę, piwo może mieć idealną temperaturę a powietrze pachnieć nadmorskim sosnowym lasem. I co z tego, skoro twoje smart urządzenie tego nie rozumie. Nie jestem przeciwnikiem nowych technologii,  wręcz podziwiam tych którzy je tworzą, bo wszystko jest dla ludzi.  Jednak porażający brak równowagi pomiędzy życiem, a technologicznym kalectwem, przez które bez tableta nie jesteśmy w stanie iść do kibla, galopuje w zupełnie niekontrolowanym kierunku. Gdzie podziała się granica pomiędzy rzeczywistością i fizycznym bólem a grą, resetem i startem od nowa? Czy pokolenie smart cokolwiek jeszcze czuje, skoro samobójcza śmierć rówieśnika nie jest wystarczającym powodem by pochylić głowy? Ile czasu trwa zaduma, refleksja nad straconym życiem? Tyle co zalogowanie na facebook'a?
Jestem zwolenniczką starego stylu, klocki Lego, puzzle, kredki, kolorowanki, książki, rower, słońce, deszcz i świeże powietrze, a wieczorem dobranocka. Nie chcę by moje córki, gdy już będą nastolatkami były zakładniczkami smart technologii. Stawiam na samodzielne myślenie, kreatywność, radosną twórczość.
Nie hodujmy cyber-dzieci, nie hodujmy wtórnych analfabetów, dajmy dziecku książkę, pozwólmy mu rozwijać wyobraźnię. Nie mam pewności czy dobrze robię nie dając dziecku smartfona, nie włączając gry na tablecie, czy laptopie, ale te urządzenia leżą w widocznych i dostępnych miejscach, nie są zamykane pod kluczem. Zdaję się na instynkt, nie znam się na grach, sama grywałam raptem w Tetris i Saper'a, a skoro moja trzy i sześciolatka nie są zainteresowane wirtualnym światem to nie widzę powodu, by je tam już wprowadzać. Mam wrażenie, że im później tym lepiej. Muzzy in Gondoland dotarł do nas po 9 latach, miałam wtedy 15 lat i od roku komputer w domu. Miał co prawda jeden monitor i chodził tylko pod Dos'em ale mogłam wtedy powiedzieć tak jak Corvax: I'm clever, nad I've got a computer. No dobra, miałam jeszcze rzutnik "Ania", ale o tym kiedy indziej.
Co dziś powiedzą nastolatki żywiące się smart wrażeniami?
- I'm smart, and I've got a smartphone?
Mam nieodparte wrażenie, że jedno wyklucza drugie. 

czwartek, 4 czerwca 2015

10 spraw o których niewarto rozmyślać podczas badania MRI.

Obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego, w zależności od części ciała którą badamy trwa około 45 minut. To dużo czasu, godzina lekcyjna wystarczająco długa, żeby się wynudzi. Wystarczająco długo, żeby się zdrzemnąć lub porozmyślać. Najlepiej jednak nie rozmyślać o rzeczach, na które nie mamy wpływu.
źródło: UCK Gdańsk
1. Nie myśl o wyniku, tego już nie zmienisz. Chyba, że zaczniesz się wiercić, wtedy wynik będzie zafałszowany, a przecież nie o to nam chodzi. 
2. Nie myśl więc o tym, że nie możesz się poruszyć a właśnie swędzi cię nos. To za chwilę minie. To za chwilę minie, a cholerne badanie będzie trwało dalej.
3. To nic, że przesiedziałaś dwie i pół godziny w poczekalni bo przywieźli z KOR'u nagły przypadek, to nic, że mija trzecia godzina, a ty wypiłaś tylko dwie kawy i burczy ci w brzuchy. To chwilowe i zaraz minie, a nagłym przypadkiem może być każdy z nas. Zaciśnij więc zęby i spokojnie leż.
4. Nawet jeśli boli cię dłoń od grzebania igłą w żyle w celu umieszczenia w niej wenflonu do podania kontrastu. Skoro pielęgniarka twierdzi, że masz "twarde żyły" to co na to poradzisz?
5. I co z tego, że przygotowujesz się do badania bardzo starannie. Zdejmujesz kolczyki i pasek z metalową sprzączką, zakładasz sportowy stanik, żeby metalowe fiszbiny nie powędrowały w stronę pola magnetycznego. Zakładasz nawet bluzę z plastikowym zamkiem, tą samą co poprzednio, tylko że tym razem strażniczka bezpieczeństwa prosi cię o jej zdjęcie bo na piersi dostrzega srebrny napis w którym może czaić się zdradziecki metal.
6. Leżysz więc tak w krótkim rękawku, bez ruchu, bez kocyka, choć o niego grzecznie poprosiłaś. Zimno ci? Nie myśl o tym. Ciesz się, że nie musisz tak leżeć nago.
7. Nie planuj co zrobisz jak już wyjedziesz z tej cholernej maszyny. Czy wracając wstąpisz do sklepu, co zjesz na kolację, czy przeczytasz wieczorem chociaż kilka rozdziałów zaległej książki? No bo co z tym wszystkim jeśli nie wypuszczą cię z pracowni? Każą usiąść i poczekać na lekarza?
8. No właśnie, dlaczego nie wzięłaś ze sobą książki? Aaaa! Przecież masz smartphona! W internecie znajdziesz coś do czytania, względnie posiedzisz na fejsie. Jednak to też ci się nie przyda, bo ani w poczekalni, ani w pracowni dostępu do sieci nie ma. Niewskazane jest zakłócanie urządzeń elektromagnetycznych.
9. Wygłuszające słuchawki na uszach, mające za zadanie tłumić łomot powodowany przez prądy płynące w cewkach umieszczonych w polu magnetycznym sprawdzają się średnio. Powstała z tych dźwięków melodia wprowadza w delikatny trans. Nie żałuj więc, że nie wzięłaś własnych zatyczek. Przyjmij to za dobrą monetę bo...
10. skoro to tak długo trwa, to dlaczego się nie zdrzemnąć? Zasnąć, przespać badanie, odpocząć.
I znowu niepotrzebnie zastanawiasz się jak tego dokonać w tym hałasie?
Rytmiczne stukanie na tle jednostajnego szumu tak dziwnie kołysze, trochę uspokaja, trochę wycisza, a trochę usypia. Trzeba poddać się temu nurtowi, wsłuchać się w siebie, maksymalnie odprężyć i nie myśleć o niczym. Łatwo powiedzieć, nie myśleć o niczym. Jak nie myśleć o 45 długich minutach, kurde ile to jeszcze będzie trwać? Nie wiem jak ja to dzisiaj przeżyję. Ja pierdziele, boli mnie tyłek!
- A pani to chce tu zostać na noc? Wstajemy, wstajemy!
- Co się stało? To już koniec?
- Aaaaa, przyyysneeeęło się! I co wygodnie?
- Jak cholera! Pani nigdy nie próbowała?
- Nie miałam tej przyjemności.
- Przyjemności?
- No w końcu to pani śpi a my pracujemy!
- Zamienimy się?

środa, 27 maja 2015

Pomachaj mi, a powiem ci kim jesteś.

Stało się. Walczę z tematem od marca. Zaczynam, poddaję się, zniechęcam, daję sobie kolejną szansę i wreszcie jest! Połknęłam bakcyla, ruszyłam dupę!
Nie kupiłam sobie butów do biegania, nie mam zawodowych dresów ani termoaktywnej bielizny, ale zainstalowałam sobie Endomondo.
źródło: internet
Nie chcę się przechwalać. Udawać, że jestem na czasie, bo teraz przecież wszyscy, bo taka moda. Maratony, biegi z okazji święta niepodległości, bieg europejski, półmaraton, bieg z okazji urodzin miasta Gdyni. Warszawa biega, Kraków biega, biega każde większe miasto, biegam i ja! Na początku uznałam, że to nudne, więcej chyba szłam niż biegłam, moje kilku kilometrowe kółko szybko się kończyło a ja padałam na pysk. Nie wierzyłam we własne możliwości. Czułam się trochę śmiesznie, wychodziłam więc po zmroku, żeby nikt mnie nie widział. Ale jak na złość, nasza szerokość geograficzna i kąt nachylenia słońca, oraz nieznaczne zmiany prędkości Ziemi w ruchu obiegowym wokół naszej gwiazdy powodują, że dzień się wydłuża. Czyli szanse na bycie niewidocznym z każdym dniem maleją.
Z każdym dniem natomiast, ja nabieram coraz większej mocy. Dystans znacznie się wydłużył, więcej już biegnę niż idę, przestałam ziewać i już się nie wstydzę. Ale tak naprawdę momentem przełomowym był jeden gest. Zwykły ludzki odruch. Podniesienie dłoni w geście pozdrowienia. Pozdrowienie skierowane do mnie biegacza, przez innego biegacza. Pierwszy stopień wtajemniczenia, poczucie przynależności do grupy zapaleńców, niezależnie od stroju i kondycji.
Byłam zaskoczona, ale bez chwili wahania odwzajemniłam pozdrowienie i to co nastąpiło później przeszło moje oczekiwania. Zupełnie jakbym dostała zastrzyk ze środkiem dopingującym! Produkcja endorfin rusza ze zdwojoną mocą, dziecięca pierwotna radość, euforia biegacza w czystej postaci!
Mam kolejny dowód na to, że aktywność fizyczna jest lekiem na, nie wiem czy całe zło, ale na pewno na  dużą jego część. Mechanizm jest dość prosty. Podczas dużego wysiłku fizycznego produkowane w przysadce mózgowej endorfiny, mają za zadanie łagodzić ból i zmniejszyć negatywne odczucia. Jeśli do tego dodamy jeszcze neuroprzekaźnik pod postacią dopaminy, która wyzwala w nas chęć podjęcia aktywności by w tym przypadku dobiec do celu, oraz serotoninę której produkcję pobudza ruch, to mamy istny koktajl tak pożądanych przez wszystkich hormonów! Mała prywatna fabryka chemicznych środków dopingujących, uzależniających a przede wszystkim potęgujących odczuwanie przyjemności, w efekcie czego czujemy się szczęśliwi. Jeśli podejmujesz wyzwanie z samym sobą, robisz coś co sprawia Ci przyjemność i do tego masz pełną akceptację otoczenia, to dobre samopoczucie jest w zasięgu ręki. Trzeba tylko po nie sięgnąć. Zrobić pierwszy krok, uwierzyć w sprawczą moc swojego ciała i umysłu, bo wszystko od głowy się zaczyna. Trywialne powiedzonko wystarczy chcieć, nabiera jakiejś dziwnej głębi. Potrafimy znaleźć milion wymówek, żeby palcem nie kiwnąć. Albo jesteśmy zmęczeni, albo zapracowani, brakuje nam kasy, brakuje nam słońca, akurat właśnie mamy katar a sąsiad od rana wierci dziury w ścianie.
O zbawiennym na zdrowie, wpływie ruchu na świeżym powietrzu wiedzą chyba wszyscy.  Dlaczego więc tak trudno ludziom się zmobilizować? Myślę, że nie wiedzą o tym tajemniczym geście! O tej nici porozumienia. 
Nie spodziewają się, że ktoś ich może zrozumieć, że nikt nie będzie na nich krzywo patrzył.
Od tamtego przełomowego momentu macham każdemu biegaczowi, którego mijam. Zdarzają się tacy, których czubek nosa wystaje ponad głowę, ale i takich można złamać. To miłe uczucie, kiedy niczego nie świadomy, nadciągający z naprzeciwka biegacz, nagle dostaje dawkę pozytywnej energii i sam odwzajemnia uśmiech. Uśmiech i życzliwość w stosunkach międzyludzkich ostatnio zeszły na boczny tor, więc może warto je odkurzyć. Jeśli do tego jeszcze fundujemy sobie porządną dawkę zdrowia, to nad czym się tu zastanawiać? Ja nie ustaję w walce o dobre samopoczucie i zdrowie, czasem o tym zapominam, jak każdy. Ale nigdy nie jest za późno, by zacząć już dziś. Załóż buty i pobiegnij przed siebie, pomachaj mi gdy będziesz mnie mijać i poczuj energię jaką to wyzwala, a powiem ci, że jesteś Mistrzem!

niedziela, 26 kwietnia 2015

"Nie narzekaj, że masz pod górę, skoro zmierzasz na szczyt."

źródło: kosmos
Najwyższy szczyt na Ziemi mierząc od poziomu morza, to z pewnością leżące w Himalajach, na granicy Nepalu i Chin - Mount Everest. Mało kto jednak wie, że jeżeli pomiary odniesiemy do punktu najdalej oddalonego od środka kuli ziemskiej, to najwyższym na Ziemi punktem jest leżący w Andach najwyższy szczyt Ekwadoru - Chimborazo.
Wszystko dlatego, że nasza planeta jest elipsoidą, do jej środka jest bliżej od bieguna niż od równika. Mniejsza o wysokość. Chciałam tylko zaznaczyć, że nie trzeba zdobywać Mount Everest, żeby znaleźć się w najwyższym punkcie na świecie. Nie trzeba też drążyć jaskini by dotrzeć do środka Ziemi, do centrum, do początku. No właśnie, wróćmy do początku. Nie do początku stworzenia Wszechświata, trochę bliżej. Do początku dnia dzisiejszego. Budzisz się, otwierasz oczy i myślisz sobie, że to kolejny dzień zmagań z obrotami Ziemi.
Z wschodzącym i zachodzącym słońcem, z ciśnieniem atmosferycznym i z tym cholernym wiatrem!
Zawsze wstaję z nadzieją, że to będzie dobry dzień. Nigdy nie zakładam, że się nie uda, że nie dam rady, że nie zdążę. Chcesz - znajdziesz sposób, nie chcesz - znajdziesz powód. Nie wiem kto to powiedział, ale powtarzam sobie to często jak mantrę.  Nie jestem beztroską optymistką. Jestem twórcą. Kreatorem własnej rzeczywistości. Jestem obserwatorem. We wszystko co robię wkładam sporo wysiłku, wychodzę na przeciw. Staram się. 
Dlatego wkurwia mnie zazdrość i pycha wszelkich malkontentów, smutasów, obrażalskich, cwaniaków i takich, którym się wydaje, że posiedli wiedzę absolutną w każdym temacie. Niektórzy ludzie do perfekcji wypracowali w sobie umiejętność szukania winy wszędzie, tylko nie u siebie.
Nie wiem skąd przekonanie, że każdy z nas musi piąć się na szczyt. Na szczyt zawsze będzie pod górę. Za ciężko ci, to się nie pchaj, ale pozwól iść innym. Siła naszego charakteru jest miarą naszej wartości. Jesteśmy tyle warci ile warte są nasze słowa. Ludzie którzy nie potrafią zamilknąć w odpowiednim momencie, po dojściu na szczyt spadną z drugiej strony. To będzie szczyt ich możliwości.
Dlaczego tak ciężko ludziom znaleźć szczęście? Bo nie potrafią żyć w zgodzie z samym sobą? Bo nie traktują nauki jako klucza do zdobywania wiedzy o górze na którą się wspinają? Może czas się zatrzymać, rozejrzeć dookoła i powiedzieć sobie: o kurwa! ale wysoko!
Ziemia kręci się wokół własnej osi nie bez powodu. Każdego dnia dostajemy szansę by docenić wschód słońca, nawet jeśli na niebie są chmury. Zacznijmy wreszcie traktować się z szacunkiem, przestańmy narzekać i marudzić. Uwierzmy, że warto być przyzwoitym.
Myślę, że nigdy nie wejdę na Mount Everest, ani na Chimborazo, ale czy to powód by odmawiać tego innym? Dla mnie najwyższym punktem na świecie będzie miejsce, w którym nie usłyszę biadolenia i frustracji, ale radosny śmiech, ciszę kiedy potrzeba i zadumę nad człowiekiem gdy wymaga tego przyzwoitość.
Człowiekiem, który przeszedł piekło zgotowane przez drugiego człowieka, a jednak do końca wierzył w ludzi. Dawał im wskazówki jak żyć i nie stracić godności. Pokazał jak uczciwie z dna ziemi można dotrzeć na górę, nie wchodząc na Mount Everest i Chimborazo. Profesorze Bartoszewski, do zobaczenia na szczycie!

piątek, 27 lutego 2015

Prawdziwa twarz Greya, czyli 50 odcieni szarości.

Nowe budzi naszą ciekawość. Często boimy się tego co nieznane, jednak każdy powód by zmierzyć się ze swoim strachem jest dobry, bo jak napisał Stephen King: Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a zaspokojona ciekawość to krok w przeciwnym kierunku.
Nie straszne mi czarcie kotły, więc sięgnęłam kilka dni temu po książkę o Pięćdziesięciu twarzach Greya.  
Muszę szybko wyjaśnić, że znalazła się w moim posiadaniu całkiem przypadkowo, dzięki mojej dwudziestojednoletniej kuzynce, która wprowadziła się do nas na jakiś czas i opiekuje się naszą najmłodszą pociechą, podczas gdy my ciężko harujemy. Nasza rodzinna Niania, którą z tego miejsca gorąco pozdrawiam, pochłania książki w takim tempie, że Czarną Serię Camilli Lackberg rozpracowała w tydzień i w wolnej chwili skoczyła do Empiku po coś zgoła innego. Cóż było robić. Jak nie przeczytać książki o której mówi cały świat?
źródło: internet
Przeczytałam.
Spodziewałam się rozerotyzowanej powieści, która wywoła przyjemny dreszcz emocji, tymczasem zmuszona byłam przebrnąć przez masę ochów i achów jaki to Christian Grey jest przystojny, bardzo przystojny, atrakcyjny o przeszywającym spojrzeniu. Nie, przystojny to zdecydowanie za mało - stanowi uosobienie męskiego, zapierającego dech w piersiach piękna. Podoba mi się ten mężczyzna i to bardzo. Jeszcze nigdy nie czułam czegoś takiego.
Mało?
Jest tak nieziemsko przystojny. O rety... on jest naprawdę, całkiem... rety. Mogłabym patrzeć na niego cały boży dzień... Jest wysoki, szeroki w ramionach i szczupły a to w jaki sposób spodnie opinają mu biodra... O rety.
A to dopiero trzeci rozdział.
Postać Anastasi Steel przedstawiona w książce jest groteskowa i momentami wzbudza we mnie współczucie. Jednak współczuję również autorce, która choć jest dojrzałą kobietą używa języka tak infantylnego, że cały urok historii panny Steel szlag trafia.
Dziewczyna studiuje literaturę angielską, zarabia na swoje utrzymanie pracując w sklepie z narzędziami, jest piękna. Miała być inteligentna. Zapowiadała się naprawdę ciekawa rola, mogła być idealną bohaterką erotycznej powieści. Tym czasem z każdą stroną, z każdym rozdziałem autorka skutecznie buduje postać głupiutkiej, nie do końca rozgarniętej życiowo dziewczyny. Bo skoro już wsiada do śmigłowca i daje się zapiąć w czteropunktowe pasy i wszystkie łączą się w jednej klamrze...
Swoją drogą, czy naprawdę ktoś potrzebuje dodatkowego wyjaśnienia, że kilku punktowe  pasy bezpieczeństwa łączą się w jednej klamrze? hm... ok, czepiam się.
Tak więc, nasza bohaterka wsiada do śmigłowca ze swoim bosko przystojnym amantem, daje się zapiąć w pasy, przygląda przeciągającej się procedurze sprawdzania wskaźników, włączania części przycisków i guzików z oszałamiającej ilości znajdującej się przed nią.
Dostaje komunikat, że:
- Sprawdzam wszystko przed startem.
po czym, odwraca się w jego stronę, uśmiecha szeroko i pyta:
- Wiesz przynajmniej co robisz?
- Od czterech lat mam licencje pilota Anastasio, słyszy w odpowiedzi.
To najwyraźniej jej nie satysfakcjonuje, gdyż po chwili nie daje za wygraną i beztrosko rzuca:
- Skąd wiesz, że lecimy we właściwym kierunku?
- Stąd.
I pokazuje jej jeden ze wskaźników. Elektroniczny kompas.
- To Eurocopter EC135. Jeden z najbezpieczniejszy w swojej klasie. Jest przystosowany do nocnych lotów.
Jeśli więc jeszcze ktoś z Was ma wątpliwości, skąd u licha pilot śmigłowca wie dokąd lecieć, to po przeczytaniu 50 twarzy Greya będzie wreszcie wiedział! Kompas - jakie to proste prawda? Mało tego, otrzyma dokładną nazwę śmigłowca jakim będą lecieć bohaterowie tej uroczej powieści. Tak jak dowie, się, że Christian rozmawia przez BlackBerry, pisze mejle na iPodzie i jeździ Audi 8R Spyder.
Lokowanie produktu w powieści erotycznej i jeszcze kilka dziwnych literackich zabiegów, skłania mnie coraz bardziej do stwierdzenia, że autorka na siłę zapychała strony, tej skądinąd ciekawej historii. No bo jak inaczej skomentować taki fragment:
Pozbywa się spodni od piżamy i wchodzi do wanny za mną. Poziom wody się podnosi, a on siada i przyciąga mnie do klatki piersiowej. Kładzie długie nogi na moich, zgina kolana tak, że nasze kostki się spotykają, i przesuwa stopy na zewnątrz, rozsuwając moje nogi. Zaskoczona, robię gwałtowny wdech. Zanurza nos w moich włosach i głęboko wciąga powietrze. 
- Pięknie pachniesz, Anastasio.
Dreszcz przebiega całe moje ciało. Siedzę naga w wannie z Christianem Greyem. I on także jest nagi. 
Najpierw dostajemy opis, że facet pozbywa się spodni od piżamy i wchodzi do wanny w której siedzi naga kobieta, po czym  nie mijają cztery zdania i następuje podsumowanie powyższego opisu, skonfigurowane w taki sposób, że odnoszę wrażenie iż ktoś chce zrobić ze mnie idiotkę.
Kiedy już dowiaduję się, kto z kim siedzi w wannie i że naprawdę są nadzy, zastanawiam się, do jakiego statystycznego czytelnika jest skierowana ta książka?
Można zarzucić pisarzowi, że stosuje zbyt długie opisy przyrody, że prowadzi nieprzerwany potok myśli za którym trudno nadążyć, że nie trzyma napięcia, ale że w powieści dla dorosłych przemawia do czytelnika jak do sześciolatka? Na to, przyznam szczerze trafiłam po raz pierwszy.
Tym chętniej wybrałam się do kina aby na własne oczy zobaczyć ekranizację tego erotycznego pamiętnika młodej dziewicy. Właściwie po przeczytaniu książki, nie wiadomo czy jej zazdrościć czy współczuć. Nie każda dwudziestojednoletnia dziewica trafia na tak doświadczonego kochanka, więc jest to wysoko zawieszona poprzeczka.
Fakt, że dziewica, która nigdy sama siebie TAM nie dotykała, nigdy siebie sama nie zaspokoiła, przeżywa swój pierwszy orgazm tylko dzięki stymulacji sutków, możemy włożyć między bajki. Co prawda po chwili, drugi przeżywa już dzięki penetracji. Spoko. O takich historiach czytałam w "Dziewczynie" w latach 90-tych.
Ale wracając do filmu. Zabrałam do kina kuzynkę, sprawczynię moich rozterek, inicjatorkę "rodzinnego czytania Greya" - hasło to muszę oddać - stworzył mój mąż, gdyż nie szczędziłam głośnych komentarzy podczas przeprawy przez kolejne strony książki. Poszłyśmy przekonać się czy film jest rzeczywiście tak słaby jak go opisują wielcy znawcy sztuki filmowej.
I tu następuje pauza.
Cisza.
Czy aby na pewno ten sam film widziałyśmy my i oni?
Czytałam, że nie odwzorowuje dokładnie tego co jest w książce. Całe szczęście! Według krytyków w filmie zabrakło informacji, jak Christian Gray ustalił miejsce, w którym przebywa na imprezie Anastasia. Rozmawiał z nią przez telefon a już po kilkunastu minutach był przy niej. Namierzył jej telefon. Właściciel firmy telekomunikacyjnej namierzył jej telefon - tej informacji zabrakło w filmie. Litości!
Film niczego nie uczy, nie opowiada żadnej historii, nie ma nic do przekazania - autor tego wpisu albo w kinie spał, albo liczył na to, że obejrzy edukacyjno - przyrodniczy film i uzupełni swoją szkolną wiedzę zamiast przedmiotu w rodzaju wychowania seksualnego.
Nie będę odnosić się do komentarzy osób, które filmu nie widział, ale czytały książkę albo nie czytały książki, ale obejrzały film albo ani nie czytały, ani nie oglądały albo znają kogoś kto oglądał lub nawet przeczytał. Niestety mam wrażenie, że takich komentujących jest najwięcej. Nie warto z tym walczyć. Jednemu się podoba, drugiemu nie i niech tak zostanie. Mogli by ograniczyć się do kliknięta "lubię to" lub nie klikania wcale, ale jak wiadomo najgłośniej ryczy krowa która mało mleka daje.
Tak czy inaczej, film został pozbawiony naiwnych dygresji, przypominania na każdym kroku, że Christian Grey jest nieziemsko przystojny, a sceny erotyczne są dopieszczone i według mnie w porównaniu do książki bardziej subtelne i wysublimowane. To wszystko składa się na naprawdę ciekawy film, który porusza kwestię kobiecości, seksualności, wytyczania granic, zaufania, asertywności, wiary w siebie, poczucia własnej wartości. To są dopiero odcienie szarości, to jest prawdziwa twarz Greya. Na ile jesteśmy w stanie sobie pozwolić. To nie jest poradnik jak na pięćdziesiąt sposobów zerżnąć panienkę. Ostatnia scena w której Christian smaga pasem Anastasie, ponieważ ta chce, aby pokazał jej jak bardzo może boleć, jest mocna.
Boli a jednocześnie wzrusza. On każe jej liczyć uderzenia. Tego już za wiele, to wyciska łzy.
Kończąc książkę współczułam jej. Po obejrzeniu filmu, współczuję jemu.
Skąd ta rozbieżność? Chyba nie byłam w stanie dostatecznie mocno wyobrazić sobie ostatniej sceny linczu. Widziałam zapłakaną Anastasie, zapominając o Greyu. A przecież ta historia to także jego dramat.
Tak naprawdę film doskonale uzupełnił książkę, uzupełnił ją o te brakujące odcienie szarości, wśród kórych bohaterowie poruszają się jak dzieci we mgle. I tu znów posłużę się cytatem Stephan'a King'a: Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a zaspokojona ciekawość to krok w przeciwnym kierunku. 
Kierunek musimy wyznaczyć samodzielnie. Tylko wtedy dostrzeżemy brakujące kolory.

piątek, 30 stycznia 2015

Być jak Walter Mitty, czyli marzyć każdy może.

źródło: Wysokie Tatry - Hrebienok.
Tytułowy bohater filmu Sekretne życie Waltera Mitty jest jednym z nas. Niegroźnym wizjonerem, pracującym jako fotoedytor w dziale negatywów magazynu "Life" i choć odwala kawał dobrej roboty, czuje się nijaki, zwyczajny, przeciętny. Aby oderwać się od otaczającej go codzienności, buduje sobie równoległy świat, w którym staje się błyskotliwym i odważnym superbohaterem. Podczas swoich wyimaginowanych podróży zastyga w bezruchu, stając się pośmiewiskiem dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą jaki potencjał drzemie w tym niepozornym marzycielu. 
Walter Mitty jest tylko postacią z filmu, opartego na krótkim opowiadaniu James'a Thurber'a z 1939 roku. Różni się od pierwowzoru punktem na osi czasu,  stanem cywilnym i skalą fantazji, ale nie ideą, która na przestrzeni wieków pozostaje niezmienna. Marzenia kreują naszą rzeczywistość!
Walter Mitty przypomniał mi o tym i powinien go poznać każdy, kto o tym zapomniał.
Najchętniej i pewnie najczęściej marzą dzieci, nieskażone realizmem, powagą i zdrowym rozsądkiem. Wyobraźnia dziecka posiada nieskończony horyzont. Dziecko w dowolnym momencie może być każdym i może być wszędzie. Lubię patrzeć na moją sześcioletnią córkę, która z plastikowej butelki po wodzie potrafi zrobić łódź podwodną i w jednej chwili staje się jej kapitanem. Zazdroszczę jej wtedy, że może sobie beztrosko pływać po bezkresie oceanu i tylko od czasu do czasu wystawić peryskop nad powierzchnię. 
Wracając do Walter'a. Mitty jest odpowiedzialny za obróbkę zdjęcia na okładkę ostatniego drukowanego wydania magazynu "Life". Trochę przez to bujanie w obłokach, nieświadomie gubi zdjęcie nadesłane mu przez światowej sławy fotografa. Zdjęcie ma być kwintesencją Life'a. Zrobione w oldschool'owy sposób na poczciwej kliszy, przepada jak kamień w wodę razem z jego autorem. Walter przezwycięża swój lęk i wyrusza w świat w poszukiwaniu fotoreportera, aby od niego dowiedzieć się gdzie jest negatyw.
Przygody począwszy od lotu na Grenlandię, skoku z helikoptera do morza, walki z rekinem, zjeździe na deskorolce ze wzgórza z czynnym wulkanem na Islandii, podróży do Afganistanu a skończywszy na marszu przez Himalaje, dociera wreszcie do źródła by dowiedzieć się, że zdjęcie w małej żółtej kopercie miał cały czas przy sobie, do póki nie wyrzucił go do kosza. 
- I nie wiesz co tam było, na zdjęciu?
- Nie.
- Szkoda. Było piękne. 
Jednak dzięki roztropności innych, po powrocie do domu odzyskuje małą żółtą kopertę. Ku mojemu zaskoczeniu przekazując zdjęcie do druku, nawet na nie nie spojrzy. I to jest moment w którym myślisz sobie, że efekt końcowy nie jest tym co trzyma nas przy życiu. To adrenalina którą produkuje nasz organizm, jest naszym motorem i tylko dzięki czynom jesteśmy coś warci. Dlatego nie bójmy się marzyć, nawet jeśli nie wszystkie nasze marzenia się spełniają. One są tym co pobudza nas do działania.
Zaadoptowane na potrzeby filmu motto magazynu "Life", 

To see the world,
things dangerous to come to,
to see behind walls,
draw closer,
to find each other and to feel.
That is the purpose of Life.

jest dobrą ściągą przypominająca o czym warto pamiętać podczas snu na jawie.
Zobaczyć świat, widzieć zbliżające się niebezpieczeństwo, wyjrzeć zza ściany, zbliżyć, odnaleźć się i poczuć. To jest cel Życia.
Wszystko to trzeba wesprzeć marzeniami, aby droga do celu była jak najszersza, byśmy otwarci na świat do końca potrafili marzyć.




wtorek, 6 stycznia 2015

"bo to polska właśnie"

Hasło to chodzi za mną od jakiegoś czasu, prześladuje mnie i przyprawia o mdłości. Celowo "polska" napisałam z małej litery, ponieważ wypowiadane z pogardą, tak właśnie brzmi. Polska drugiej kategorii, polska z małej litery. Słychać je wszędzie, w sklepie, w pracy, w szpitalu, przychodni, na ulicy. 
Natknąć się na nie można bardzo łatwo w internecie, pełno go zwłaszcza w komentarzach i nie ma większego znaczenia co komentujesz. Czy jest to artykuł o politykach, służbie zdrowia, religiach, socjologi, stylu życia, czy gorącej ostatnio dyskusji na temat zmieniania pieluchy w restauracji, zawsze znajdzie się komentarz: "bo to polska właśnie". Ciągle zastanawiam się co to właściwie znaczy, bo nie sądzę, żeby osoby wypowiadające te słowa powoływały się na patriotyczny wydźwięk Wesela Stanisława Wyspiańskiego, w którym to Poeta rozmawiając z Panną Młodą używa nieco podobnego określenia. Tylko podobnego, bo znaczącego według mnie coś zupełnie innego. Nie zamierzam tu analizować Wesela, opracowań tego dramatu jest zatrzęsienie. Jednak dla porównania warto zapoznać się z fragmentem, gdzie Poeta w wymowny sposób wskazuje prostej dziewczynie gdzie jest Polska. 
Poeta:
źródło: internet
Po całym świecie
możesz szukać Polski, panno młoda,
i nigdzie jej nie najdziecie.
Panna Młoda:
To może i szukać szkoda.
Poeta:
A jest jedna mała klatka –
o, niech tak Jagusia przymknie
rękę pod pierś.
Panna Młoda:
To zakładka gorseta, zeszyta trochę przyciaśnie.
Poeta:
– A tam puka?
Panna Młoda:
I cóz za tako nauka?
Serce – ! –?
Poeta:
A to Polska właśnie.

Taka tam subtelna różnica pomiędzy "bo" i "a", ale jakże zmienia charakter wypowiedzi. Polska w naszym sercu jest taka, jak my sami jesteśmy. Skąd więc to wieczne niezadowolenie? Bo zakładam, że tytułowe hasło pełne oskarżeń i roszczeń jest aktem rozpaczy skierowanym na innych, wszystkich tych, którzy winni są naszym niepowodzeniom. Że kolejka do lekarza za długa, że pociągi za wolno jeżdżą, a jak już jeżdżą szybko, to że za drogo. Kolejka w kasie obok, też zawsze szybciej się przesuwa, pracy nie ma a jak jest, to za mało płatna. Podatki za wysokie, ale oczekujemy super dróg, nienagannej edukacji i sprawnej służby zdrowia. Raczkującej demokracji też obrywa się za darmo, nie dają jej szansy ani ci, którzy powinni o nią walczyć, bo byli świadkami jej narodzin, ani ci, którzy w wolnym państwie się urodzili, choć jest ono od nich niewiele starsze.
"bo to polska właśnie" winna jest wszystkiemu. Szczęściu i nieszczęściu, chorobie i zdrowiu, bogactwu i biedzie, słońcu i burzy. Czy, "bo to polska właśnie" nie wynika raczej z lenistwa, niewiedzy, zazdrości, i ignorancji? Jestem za tym, aby każdy z nas przyłożył dłoń do swojej piersi i powiedział: "A to Polska właśnie". Potem zastanowił się co dobrego dla niej zrobił. Polska jest w naszych sercach, niezależnie do tego jak daleko na "zachód" uciekniemy. 
Polska to nie tylko kraj którym rządzą idioci, to nie tylko leniwi malkontenci wytykający palcem potknięcia i błędy innych. Polska to cała masa porządnych ludzi, głęboko w to wierzę  i widzę to na każdym kroku.
To my jesteśmy jej świadectwem, nie miejmy więc wyrzutów sumienia kiedy poczujemy się trochę lepiej.
Jeśli jeszcze raz usłyszę lub przeczytam gdzieś to idiotyczne hasło, zapytam malkontenta, czy czasem w gorset nie wcisnął się zbyt ciasny?