sobota, 16 kwietnia 2016

Opowiadanie konkursowe pt. "Moja droga" - Wysokie Obcasy, listopad 2014

Ja – nie ja.
źródło: własne
Rok 2012, był rokiem niespodziewanych splotów wydarzeń, wielkich radości, trudnych decyzji, strachu, dziwnych podróży, niewytłumaczalnych zjawisk i osobliwych przemian niczym efekt motyla. W samotności nie swoich wspomnień, każdy napad przybliżał mnie do obłędu, aż do momentu w którym uświadomiłam sobie, że te wspomnienia tworzę jednak ja. Ja, ale jakby nie ja.
W pierwszej chwili czuję, że już to znam, że już to przeżyłam, albo przynajmniej widziałam, widziałam w jakimś filmie, w bajce, jestem postacią z kreskówki, choć nie potrafię sprecyzować którą. Rozglądam się wokoło i wiem, że to nigdy wcześniej nie mogło mieć miejsca. W ułamkach sekund ścierają się ze sobą dwie świadomości. Jedna twierdzi, że to już było, druga jest przekonana, że to nie mogło mieć jeszcze miejsca. Ta walka jaźni powoduje, że za chwilę czar pryska i pozostaje jedynie przenikliwy chłód, strach oraz wrażenie odbycia dalekiej podróży.
Swoiste deja vu wywołujące niepokój jest charakterystyczne dla padaczki skroniowej, o czym wiedziałam, jeszcze zanim moja głowa zastygła na godzinę w ogromnym urządzeniu do obrazowania metodą rezonansu magnetycznego. Od tamtego dnia minęły ponad dwa lata, a ja wciąż wracam myślami do pierwszej diagnozy... krwiak w prawym płacie skroniowym. Skąd krwiak? Na to pytanie odpowiedź dało kolejne badanie spędzone w głośnym tunelu podczas spektroskopii rezonansu... krwawiący guz w obrębie zakrętu hipokampa. Rokowania były dobre, w skali Glasgow 15 punktów i właściwie gdyby nie fakt, że byłam wówczas w piątym miesiącu ciąży, kwalifikowałam się prosto na stół. Tymczasem, po włączeniu odpowiednich leków przeciwpadaczkowych dotrwaliśmy do końca i w połowie lata podczas planowej operacji cesarskiego cięcia urodziła się nasza druga córeczka. Po powrocie do domu cała nasza czwórka odetchnęła z ulgą, zupełnie jakby już było po wszystkim. Guz jednak szybko dał o sobie znać, że jest i ma się świetnie. Silne zawroty głowy jednoznacznie sugerowały, że naczyniak znów zaczął krwawić, co potwierdziło się w badaniu tomografem podczas niespodziewanej wizyty na klinicznym oddziale ratunkowym w Gdańskim UCK. Z czterotygodniowym maleństwem spędziliśmy tam cały dzień, ale nie pomogło ani straszenie neurochirurga, ani próba przemówienia do rozsądku mojego i męża, uparłam się! Nie, nie położycie mnie dzisiaj na stół! Korzystając z resztek świadomości i intuicji podjęliśmy decyzję, że wrócę jak będę gotowa, jak psychicznie się z tym uporam i będę w stanie poddać się operacji usunięcia guza skrywającego się w moim mózgu. Ale jak się z tym uporać? Jak się do tego przygotować? Dni mijały, starsza córka wiedziała co się dzieje, wiedziała, że mama będzie musiała wyjechać na kilka dni, ale kiedy patrzyłam w oczy trzymiesięcznego wówczas maleństwa, im dłużej patrzyłam na jej uśmiechniętą buzię, tym dalej odsuwałam od siebie myśl o konieczności poddania się operacji. Strach paraliżował mnie do tego stopnia, że pierwszy termin odwołałam. To była jesień, bardzo ponura i zimna. Deszcz jakby płakał za mnie, wielkie krople powoli spływały po szybach, bez przerwy przypominając mi o nieuniknionym.
Początek zimy za to był przełomowy, nocny napad podczas karmienia maleństwa przeniósł mnie w czasie, zabierając ze sobą z powrotem żywe wspomnienia mnie zdrowej, szczęśliwej i szaleńczo zakochanej w mężczyźnie, który był przy mnie przez cały ten trudny czas. Odłożył małą spać, otulił mnie kocem i czuwał nade mną do rana. Kiedy już ocknęłam się na dobre, obiecałam wszystkim, że dłużej zwlekać nie będę. To silne przeżycie zerwało ze mnie jakąś lodową skorupę, zdjęło z moich barków ogromny ciężar i wydobyło ze mnie pięknego, nowego motyla, który choć z bagażem trudnych wspomnień stał się na powrót silną i odważną kobietą. Przestałam być egoistką rozczulającą się nad sobą. Rozejrzałam się wokół i dostrzegłam ukochanego, który prawdopodobnie był bardziej przerażony ode mnie, ale trzymał się na pewno dzielniej. Nagle zdałam sobie sprawę, że to nie ja mogę stracić siebie, lecz On mnie.
Wraz z nastaniem nowego roku, zaczęłam czynić przygotowania do pobytu w szpitalu. Pod koniec lutego wyprawiłam córce czwarte urodziny, a zaraz potem poprosiłam teściową aby przyjechała do nas na czas mojej nieobecności. Załatwiłam ważne sprawy, zrealizowałam wszystkie bieżące przelewy, resztę ustawiłam w zakładce "operacje zaplanowane"... operacje....
Malutka, powoli odstawiana od piersi, uczyła się pić z butelki i poznawała nowe smaki, jakby czuła, że coś się święci. Patrzyła na mnie uśmiechając się delikatnie, jej maleńka rączka głaskała mnie po policzku i rozmazywała łzy. W tym nieświadomym geście było coś magicznego, coś dojrzałego, coś co mówiło mi, że to jest ten czas, że to już.
W sekretariacie Kliniki Neurochirurgii w Gdańskim Uniwersyteckim Centrum Klinicznym, z przemiłą Panią Alicją uzgodniłyśmy termin operacji. Poniedziałek 4 marca 2013 roku był mroźny i jednocześnie słoneczny. Na oddział miałam stawić się dopiero koło południa, więc miałam mnóstwo czasu na spakowanie się i pożegnanie z córkami. Starszą odprowadziłam do przedszkola, młodszą po raz ostatni przystawiłam do piersi a Ona znowu dotknęła mojego policzka i ust, lecz tym razem z uśmiechem wycałowałam jej drobne paluszki i machając na pożegnanie obiecałam, że za kilka dni wrócę. Zostawiając maleństwo w objęciach teściowej byłam spokojna i pewna podjętej decyzji. Pojechaliśmy. W izbie przyjęć wszystko poszło bardzo sprawnie, nowoczesny oddział i profesjonalne podejście personelu napawało optymizmem. Wygodne łóżko przy oknie z widokiem na las, w trzyosobowym pokoju, tylko ja, mój mąż i czas, który zatrzymał bieg tej ulotnej chwili, w silnym uścisku naszych splecionych dłoni.
Następnego dnia kilka badań, szereg pytań, parę podpisów, w międzyczasie książka, telefon i trochę łez. Dziewczynki są bardzo dzielne, nie czują zagrożenia, więc bawią się spokojnie. Nadchodzi wieczór, na zewnątrz już ciemno, pada śnieg, przez otwarte okno czuję zapach mrozu, ale jest mi ciepło, przykryta grubą kołdrą i kocem popijam gorącą herbatę. Tabletka nasenna zaczyna działać, gaszę więc światło i czekam dnia.
Poranne promienie słońca nieśmiało wpadają przez okno, sympatyczna pielęgniarka wita mnie szczerym uśmiechem i podając mi papierowy szlafrok oraz "głupiego jasia" informuje:
- Proszę się przygotować. Zraz ktoś po panią przyjedzie.
Przyjechali.
- Proszę położyć się na łóżku. Blok operacyjny jest w drugim skrzydle więc trochę będziemy jechać, w tym czasie tabletka powinna zacząć działać, będzie pani odczuwała spokój.
Jedziemy, białe lampy migają a wraz z nimi cały sufit. Na korytarzu mijamy mojego Profesora.
- Do zobaczenia wieczorem.
- Profesorze? Czy to dobry dzień, aby uratować komuś życie?
- Najlepszy!
Anestezjolog również potwierdza swoją gotowość do zaopiekowania się mną, zakłada kolorową czapeczkę z Bartem Simpsonem, prosi abym przeszła na metalowy, ale ciepły, bo podgrzewany stół, zakłada wkłucie centralne i:
- Kolorowych snów - mówi, przykładając mi do twarzy maseczkę z jakimś gazem.
Rzeczywiście odczuwam spokój, moje myśli wędrują do domu. Tam poczekam aż się wybudzę.
...
"Tak, pacjentka jest już po operacji, przytomna. Właśnie zaczyna się wybudzać. Przepraszam, muszę kończyć!".
- Tachykardia, tachykardia! Beta-bloker do centralnego i rozintubuj dziewczynę, bo się dławi!
- Spokojnie, to tylko rurka intubacyjna, proszę nabrać powietrze, powoli i długo wypuszczać. Już po wszystkim. Zaraz przyjdzie do pani Profesor.
Odruch kaszlu po usunięciu rurki jeszcze chwile mnie męczy, wraz z kaszlem zaczynam odczuwać potworny ból głowy, prawej części szczęki, prawego oka. Powoli zaczynam kojarzyć co się dzieje. Razi mnie światło, ale próbuję otworzyć oczy. W okół mnie same rurki, kabelki, czujniki i mrugające ekrany, ale jest też Profesor!
- Jak się Pani nazywa?
- Ba Bardowska Mmmagdallena.
Jego uśmiech był odpowiedzią na moje nieme pytanie. Operacja się udała.
- Usunęliśmy tego łobuza. Proszę odpoczywać.
- Nie można by mnie uśpić na kilka dni?
- Musisz czuć. Boli - znaczy żyjesz. Czy to nie jest przyjemne uczucie?
- Jestem taka śpiąca....
- Odpoczywaj, jutro na pewno będziesz miała gości.
Pomysł, aby mnie uśpić próbowałam przeforsować jeszcze kilka razy, jednak na próżno. Moja propozycja wywoływała tylko uśmiech i współczucie na twarzach pielęgniarek i lekarzy. Jednak z każdym dniem było coraz lepiej, każdy dzień przybliżał mnie do wielkiego powrotu, powrotu do życia. Po dziesięciu dniach wróciłam do domu. Starsza córka rzuciła mi się na szyję i mocno wyściskała, młodsza wyciągnęła rączki w moją stronę i delikatnie uśmiechając się dotknęła mojej głowy. To był moment, w którym puściły wszelkie hamulce, łzy popłynęły strumieniem, uczucie ulgi, niedowierzania, radości mieszało się jeszcze ze strachem i zmęczeniem.
Tak oto w rok po diagnozie pozbyłam się guza z mojej głowy, dostałam drugie życie, szanse, aby dalej spełniać swoje marzenia, a jednak gdzieś w głębi ciągle spodziewałam się podstępu.
Wydawać by się mogło, że to historia z happy end'em, że można odetchnąć pełną piersią i zacząć żyć na nowo. Dlaczego więc z każdym dniem miałam wrażenie, że za chwilę czar pryśnie, że to jeszcze nie koniec? Codziennie rano jechałam na blok, natrętne myśli wciąż krążyły wokół sali operacyjnej, sen zawsze zaczynał i kończył się na stole.
Miałam przy sobie najbliższych, zajęć nie brakowało, a mimo to nie mogłam uwolnić się od rozmyślania, analizowania i przerabiania tego co się wydarzyło. Po miesiącu od operacji zgłosiłam się na kontrolę do mojego neurologa, który już po kilku minutach rozmowy zauważył, że nie jestem tą samą odważną, pewną siebie, twardo stąpającą po ziemi osobą i postawił kolejną diagnozę: PTSD. Syndrom stresu pourazowego powstał na skutek długotrwałego narażenia życia.
Paradoksalnie operacja zamiast uwolnić mnie od strachu o siebie, spowodowała bardzo silny stres, który przekraczał możliwości przeżywania go bez uszczerbku na psychice. Tego się nie spodziewałam, w najgorszym wypadku podejrzewałam jakąś depresję pooperacyjną, o ile w ogóle coś takiego istnieje. Ale PTSD? To mnie przerosło, a pytanie: "Czy postrzegała pani siebie jako osobę, której życie jest zagrożone?", dawało jasny sygnał, że z takim obciążeniem sama sobie nie poradzę. Farmakologia i czas miały zaleczyć ranę. Rzeczywiście, po jakiś czterech miesiącach zdecydowałam się odstawić antydepresant, bałam się uzależnienia i tego, że nie jestem do końca sobą. Chciałam żyć i przeżywać świat naprawdę, wyjść z mgły, która tłumiła moje emocje. Nie chciałam już o tym rozmawiać, chociaż początkowo wydawało mi się, że to pomaga. Chciałam o tym zapomnieć. Wiem jednak, że to niemożliwe. Blizna w środku lubi o sobie przypomnieć i przenosi mnie chwilami w inny wymiar, już mocno stłumione deja vu pozwala przeżywać rzeczywistość po raz kolejny, ale zaraz wracam na ziemię, głaszcząc się po bliźnie na głowie. Jest mi trochę zimno i na chwilę muszę zamknąć oczy, okrywam się tym co mam pod ręką, biorę kilka głębokich wdechów i już jestem z powrotem. To zostanie ze mną na zawsze. Takie było ryzyko, ale nieporównywalnie mniejsze od wylewu z krwawiącego guza. Od operacji minęło już 1,5 roku,(3 lata) uczę się z tym żyć, zaakceptowałam, a nawet polubiłam tą niesamowitą aktywność mojego mózgu. Już się jej nie boję, przyjmuję to za dar, za coś wyjątkowego. Mogę już o tym mówić, mogę o tym pisać. Kiedy to robię czuję, że mam nad tym kontrolę, a to pomaga mi normalnie żyć.
Właśnie za tym normalnym, zwykłym życiem tęskniłam najbardziej podczas pobytu w szpitalu i kiedy mam gorsze dni przypominam sobie tamten czas, a potem rozglądam się wokół siebie i cieszę się, że mam tyle pracy, że kawa tak cudownie pachnie, zupa za chwilę wykipi, a dziewczynki znów się o coś kłócą. Spoglądam na męża, który zasnął przed Discovery Historia i zastanawiam się, czy to nie dziwne, że cieszę się z tego co mam? Choć wszyscy wokół gonią za czymś więcej, ja czuję, jak życie samo w sobie jest wartością bezcenną, nie do opisania, i dane mi po raz drugi wypełnia moje serce tak mocno, że jego bicie czuję przy każdym ruchu, każdym oddechu.
Dlatego nawet najmniej istotną czynność warto celebrować, bo może być wyjątkowa i niepowtarzalna i żadne deja vu nie zastąpi tych prawdziwych uczuć. Więc czego chcieć więcej, skoro wszystko to mam? Mam miłość i przyjaźń, namiętność i pożądnie. Mam śmiech i łzy, smak i zapach. Mam czas i marzenia, reszta to tylko przedmioty, których na świecie jest całe mnóstwo, a ja jestem tylko jedna. Zamierzam kochać, smakować, czuć i poznawać, bo ja, to jednak ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz