sobota, 24 października 2015

Wsiąść do pociągu nie byle jakiego.

Ponieważ obowiązuje już cisza wyborcza i tematów politycznych przez najbliższe dwa dni poruszać nie można, muszę na ten czas zając czymś umysł i skupić się na tematach zastępczych. Lekkich, błahych, nie ważnych, względnie napisać coś o dupie Maryni. A pisać muszę, bo aż mnie nosi, bo dawno nie pisałam, bo tęskno mi do fejsbukowej sławy i tych kilku polubień, które tak dobrze mi robią. 
Tematem zastępczym ma być pociąg. Skojarzenia mogą być różne, mam nadzieję, że z polityką kojarzyć się nie będzie. Chociaż pociągiem od polityki można uciec, pociągiem można dotrzeć do upragnionego celu, pociąg można mieć do którejś z partii, lub samego jej lidera. Ale ja nie o Pendolino. Nie o tym zajebiście szybkim i nowoczesnym pociągu. Ups, nowoczesny - przepraszam, niechcący mi się wymsknęło. 
Wróćmy do tematu. Właściwie to nie chodzi tu wcale o pociąg. Historia dotyczy pewnej podróży. W tej chwili w czasie, bo trzeba cofnąć się do drugiej połowy lat 90-tych, a konkretnie do roku 1997. 
Jak wtedy wyglądał dworzec w Gdyni, każdy kto w Gdyni mieszka wie, a kto nie wie ten musi sobie wyobrazić. Przeleciałam pół internetu i nigdzie nie ma zdjęć wnętrza dworca z lat 90-tych, więc pozostaje wyobrazić sobie, że wyglądał on mniej więcej tak samo smutno w środku, jak i na zewnątrz:
źródło: Internet
Był smutny, nie tylko dlatego, że był szary. Przede wszystkim był pełen ludzi, którzy zwyczajnie nie mieli się gdzie podziać. Albo czekali na pociąg, albo na lepsze jutro.
Ale od początku.
Godzina 5 rano, zima, grudzień, kilka dni przed świętami, cienka warstwa śniegu skrzypi pod butami. Pociąg dopiero za 45 minut. Wypalam papierosa na mrozie i wchodzę do hali głównej. Spory ruch, jak na tą porę. Ławki pozajmowane trochę przez podróżnych, trochę przez studentów wracających z imprezy a trochę przez bezdomnych. Siadam na drewnianej sofie obok jakiegoś kloszarda i mocno trzymam torbę. Wiozę dla dziadka piwo Gdańskie - special edition - na tysiąclecie Miasta Gdańsk wydane i boję się wilka, który jak ten co czyhał na czerwonego kapturka mógłby mieć ochotę na moje cenne browary. 
- Szefowa? Może jakieś drobne? 
- Drobne, na co?
- Głodny jestem. Zjadłbym coś.
- Mam bułki. Z szynką. Chcesz jedną?
- O kurwa! Z szynką?
- Z szynką, bierz. 
- Daleko jedziesz?
- Do Wrocławia.
- Po co Ci tyle bułek?
- Nie wiem. Może właśnie dla Ciebie?
- Napiłbym się czegoś.
- Chyba nie piwa?!
- Nieee. Herbaty bym się napił.
- Z cukrem?
- O kurwa! Z cukrem!
- Pójdę kupić. Siedź tu i pilnuj moich bułek. Nie zjedz wszystkich!
- Szefowa, nie zjem! Podzielę się z Tobą! 
I co? Dziś zje bułkę, wypije herbatę, pewnie skroi mnie z fajek i co? Co będzie jutro? Za kilka dni? 
- Jak herbata?
- Zajebista. Gorąca.
- Mieszkasz na dworcu? 
- Tak.
- Co się stało? Nie masz domu?
- Nie mam. Znaczy, kiedyś miałem, ale go zostawiłem.
- Zostawiłeś dom i przyszedłeś mieszkać na dworcu!?
- W domu było zimno. 
- A tu jest kurwa cieplej!?
- Tu jest wolność. Śpię kiedy chcę, zarabiam kiedy chcę, chodzę gdzie chce. Jestem sam sobie panem. Wolność to stan umysły, sami stawiamy sobie ograniczenia i zakładamy kajdany, ale ja jestem wolny jak ptak.
- A nie masz wrażenia, że ta Twoja wolność, to uświadomiona konieczność? Że siedzisz tu, bo nie  masz wyjścia, bo nie masz odwagi? Bo nie masz wyboru? 
- Mam wybór, mogę stąd iść.
- I gdzie pójdziesz?
- Pojadę z Tobą na dworzec we Wrocławiu! Fajny tam mają dworzec?
- Fajny. I tam będziesz teraz mieszkał?
- No!
- Faktycznie nie masz ograniczeń. Nie będziesz tęsknił?
- Za tym syfem tutaj?
- Przecież ten syf jest po części Twoją robotą!
- No i co z tego? Mam to w dupie. Jestem wolny, nikt do niczego nie może mnie zmusić! 
- Na co Ci ta wolność, skoro nikt nie chce jej z Tobą dzielić? Twoja wolność jest tak samo ograniczona, jak wolność każdego z nas. Twój brak wiedzy o otaczającej Cię rzeczywistości pozwala Ci wierzyć, że jesteś wolny. A tak naprawdę lawirujesz pomiędzy przymusem a koniecznością...!

Tak  w duchu filozofii pogadałam sobie z dworcowym kloszardem. Jak nie trudno się domyślić, spienił się jak rottweiler, zwymyślał, wziął fajkę i poszedł w cholerę. 
Moja podróż do Wrocławia minęła spokojnie, w pociągu było pusto i miałam dużo czasu aby pomyśleć o swojej wolności. Myślę o niej po dziś dzień. Jest stałym elementem mojej egzystencji. Nie zależnie od tego do jakiego pociągu wsiądziemy za dwa dni, esencja wolności musi nam towarzyszyć nieustannie. Musimy spojrzeć ponad horyzont i razem z "Chłopcami z placu broni" zaśpiewać:


a dworzec we Wrocławiu wygląda tak:

Źródło: Internet


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz